Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Barry

High Road to China (Podniebna droga do Chin)

(1983/1990)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 23-11-2008 r.

Jak to w przypadku wszystkich wielkich kompozytorów, śledzenie muzycznej ewolucji artysty jest zajęciem pasjonującym, czy to z pozycji fana, czy krytyka. John Williams przeobrażający się z jazzmana w następcę Korngolda, Jerry Goldsmith eksperymentujący z wczesną elektroniką, James Horner przechodzący od młodzieńczego wigoru, po dojrzały, elegancki styl lat 90-tych – wszystko to zapisy artystycznego dorastania poszczególnych twórców, a wraz z nimi dorastania muzyki filmowej jako gatunku. Nie mniej intrygującym, a być może nawet jeszcze bardziej wyrazistym przykładem jest tu John Barry. Słuchając jego wczesnych dokonań oraz ostatnich jego prac z końca ubiegłego wieku, trudno nie zadać sobie pytania, jak to możliwe, że jeden i ten sam człowiek był w stanie osiągać tak mistrzowskie rezultaty na dwóch zupełnie przeciwnych biegunach artystycznych: od bondowskiej drapieżności i brutalności Zulu po szlachetne, poetyckie brzmienia liryczne The Beyondness of Things czy Swept From the Sea.


By dobrze poznać styl romantyczny dojrzałego Barry’ego, należy cofnąć się do czasów jeszcze sprzed oscarowego Out of Africa, do przełomu lat 70-tych i 80-tych, kiedy to symptomy brzmieniowej ewolucji kompozytora stały się wyraźnie widoczne. Po serii świetnych ścieżek dźwiękowych do mocno zróżnicowanego repertuaru (Raise the Titanic, Somewhere in Time, Frances), nowy styl Anglika był już ukształtowany, a recenzowane tu High Road to China jest być może obok Pożegnania z Afryką najbardziej archetypową próbką lirycznego języka, który miał swojemu twórcy przynieść aż dwie nagrody Akademii. Przygodowy film z Tomem Selleckiem otrzymał bowiem ilustrację, która stanowi jak gdyby Out of Africa i Dances With Wolves w pigułce, pokazującą zarazem dwie rzeczy: że przez kilka kolejnych lat Barry, pomimo ciężkiej choroby, zdołał jednak jeszcze bardziej udoskonalić swój styl, oraz że już na tym etapie kwestia oryginalności zaczęła schodzić na dalszy plan.


Pierwszy bowiem kontakt z tematem przewodnim ścieżki to istne kuriozum, przez moment trudno wskazać, czy lecimy samolotem z Meryl Streep u boku, czy może jako oficer amerykańskiej armii romansujemy właśnie z piękną Indianką. O ile jednak Dances With Wolves broni się jeszcze rozmachem i bogactwem (choć nie tylko warstwa liryczna powtarza rozwiązania sprzed lat), to schematyczność ślicznego skądinąd Out of Africa zostaje przez brzmienie High Road to China tylko dodatkowo wyeksponowana. Temat do filmu z Selleckiem jest bardzo dobry, choć wyraźnie nie ma jeszcze tej romantycznej głębi, którą Barry zdołał osiągnąć na potrzeby obrazu Pollacka, niemniej owa konwencjonalność mocno doskwiera, co w pewnym stopniu krzywdzi tę kompozycję, wcześniejszą przecież od Pożegnania z Afryką. High Road to China samo w sobie na ówczesnym etapie kariery Anglika również jednak nie grzeszyło nadmiarem oryginalności – broni się ono, jako udana w sumie próba ostatecznego zdefiniowania kształtu i charakteru nowej stylistyki. Jako praca autonomiczna sprawdza się bez wątpienia wybornie; szkoda, że siłą rzeczy przeciętny odbiorca podejdzie do niej z bagażem Out of Africa i Dances With Wolves na karku.


Cała płyta pełna jest znaków firmowych Barry’ego, cały zresztą kierunek interpretacji obrazu brzmi dla Anglika bardzo typowo. Kompozytor stawia przede wszystkim na ekspozycję wątku miłosnego, co sprawia, że High Road to China staje się sztandarowym przykładem programu artystycznego swojego twórcy – przedkładania postaci, uczuć i psychologii (oczywiście psychologii dość uproszczonej, jak to w kinie przygodowym) nad akcję czy epicki oddech. Jednocześnie elegancki, liryczny rozmach tematu przewodniego znakomicie zespala element miłosny z szerokimi kadrami krajobrazowymi filmu, co w tak efektowny sposób Barry powtórzy przy okazji Pożegnania z Afryką. Łatwo sobie wyobrazić, jak różniłoby się High Road to China w wykonaniu Williamsa czy Goldsmitha, którzy w swoich projektach przygodowych wątek romantyczny balansowali z reguły z pozostałymi elementami, bez faworyzowania któregokolwiek z nich (Raiders of the Lost Ark, The Wind and the Lion). W tym kontekście ujęcie Barry’ego prezentuje się niezwykle ciekawie.

Nie brakuje tu jednak emocji związanych z przygodą – muzyka akcji Anglika może co prawda dla ucha wychowanego na Johnie Powellu brzmieć dość anemicznie, jest jednak bardzo funkcjonalna i w swojej prostocie zarazem ekscytująca. Powiela ona sprawdzone przez Barry’ego idee orkiestracyjne, przede wszystkim charakterystyczne dla kompozytora połączenie perkusji z prowadzącymi melodię smyczkami; kolejne wejścia instrumentów dętych dodają przy tym poszczególnym fragmentom motoryki odpowiedniej dla dynamiki ujęć. Przekrojowo zatem ścieżka ta, choć nawet na przestrzeni albumowych 30 minut cierpi lekko na syndrom powtarzalności (muzyka akcji właśnie jest pod tym względem bardzo schematyczna), cechuje się sympatyczną klarownością konstrukcji i faktury, tak iż partie liryczne i przygodowe przyjemnie się uzupełniają i w ostatecznym rozrachunku składają się na udane doświadczenie muzyczne. Jedyna właściwie wada recenzowanej płyty to zupełnie niepotrzebnie dołączony taniec Charleston, który na półtorej minuty rujnuje nastrojową ilustrację Barry’ego. Po latach problem ten zniwelowano w promocyjnym, rozszerzonym albumie Supertracks, który wzbogacał wydanie SCSE o kilka zbędnych w sumie minut score oraz sporo muzyki źródłowej. W ostatecznym rozrachunku każda z tych edycji jest niezależnie od siebie godna polecenia.

Najnowsze recenzje

Komentarze