Quentin Tarantino to bez wątpienia jeden z najciekawszych twórców współczesnego kina. Jego filmy przypominają ogromny worek, do którego reżyser bez opamiętania pcha, przesiane przez swoją specyficzną wyobraźnie inspiracje podrzędnymi gatunkami filmowymi, kinem klasy B. Tarantino zachwyca się campem, tworząc wariacje na temat kiczu. Paradoksalnie tak ciekawie potrafi połączyć zupełnie niepasujące do siebie elementy, że wychodzą mu z tego niekiedy arcydzieła („Pulp Fiction”).
Fascynacja reżysera kinem klasy B widoczna jest jednak nie tylko w warstwie scenariuszowej, ale także w doborze muzyki. Tarantino nigdy nie korzysta z pomocy kompozytora, który to pisałby specjalnie na jego potrzeby oryginalne partytury. Nie znaczy to jednak, że twórca nie sięga po muzykę instrumentalną. Robi to jednak na swój sposób, czerpiąc z tego, co już zapomniane, z wielkiego lamusa, łamiąc przy tym wszystkie zasady jakie panują w normalnym kinie amerykańskim. Ale może właśnie dzięki temu warstwa dźwiękowa jego filmów jest taka ciekawa, tak nieprzewidywalna, że aż kultowa.
„Grindhouse” to kolejny nietypowy projekt reżysera. Tarantino wspólnie ze swoim przyjacielem Robertem Rodriguezem zdecydował się bowiem nakręcić tzw. double feature. Ten kinowy fenomen powstał w okresie wielkiego kryzysu i był wymysłem właścicieli kin, którzy aby zachęcić ludzi do odwiedzania kina, za cenę jednego biletu puszczali dwa filmy. W latach późniejszych zjawisko to nasiliło się głównie ze względu na monopolowe sztuczki wielkich wytwórni. Wciskały one kinom double feature w celach wypromowania kina klasy B (tandetny film był wyświetlany przed sztandarową produkcją, co też gniotowi zapewniało odpowiednią promocję) Wkrótce jednak oficjalnie zakazano takich praktyk, jednak zjawisko nie zniknęło. Zmieniła się jedynie jego konotacja – właściciele kin sięgali teraz po double feature, gdy chcieli koniecznie sprzedać dwa tandetne filmy.
Do tego właśnie zjawiska pragnęli nawiązać Tarantino i Rodriguez, twórcy którzy tego typu praktykę znali bardzo dobrze z autopsji. Produkcja została nazwana Grindhouse (tytuł to nazwa kina, które specjalizuje się w niskobudżetowych produkcjach pokroju „The Brain from Planet Arous” czy „Monster from Green Hell”) i składa się z dwóch osobnych filmów, jednego wyreżyserowanego przez Rodrigueza („Planet Terror”) a drugiego przez Tarantino („Death proof”). Pomiędzy filmami widzowie mogli podziwiać również kilka fałszywych trailerów. Wszystko wyświetlane było w kinach razem i trwało ponad 3 godziny. Co ważniejsze z naszego punktu widzenia, produkcje miały również osobne ścieżki dźwiękowe. Do „Planet terror” partyturę napisał sam Rodriguez (przy wydatnej pomocy Graeme Revella), natomiast przy „Death proof” Tarantino jak zwykle dokonał wyboru przeróżnych utworów. Z obu filmów zostały wydane osobne soundtracki, dlatego też nie będzie żadną zbrodnią, jeśli zajmiemy się nimi w osobnych recenzjach.
Po przesłuchaniu płyty miałem dosyć ambiwalentne uczucia. Z jednej strony bowiem dostałem kilka bez dwóch zdań świetnych piosenek (Baby It’s You , Down in Mexico, It’s So Easy czy śpiewany lolitowym głosikiem April March utwór tuza francuskiej muzyki Serge’a Gainsborougha Chick Habit), z drugiej zaś dużo tutaj utworów zbyt campowych i zbyt nijakich by mogły stać się klasykami na miarę nieśmiertelnego „Pulp Fiction” (dotyczy to także instrumentalnych kawałków – Paranoia Prima). Oczywiście zwolennicy powiedzą, że to przecież score z filmu będącego hołdem dla campu, więc muzyka musi być taka. Problem w tym, że camp wiązał się z jedną ważną cechą: z ceną. Filmy kosztowały 53 tysiące dolarów, a muzykę w nich wykorzystaną można było kupić na bazarku za grosze. Nowa produkcja Tarantino kosztowała 53… miliony dolarów, a muzykę można kupić w renomowanych sklepach płytowych za normalną, wysoką cenę. Tym samym cała idea filmu klasy B gdzieś się rozmyła w obsesyjnym pędzie za pieniądzem.
Choć nie jest to zły album (ma wszak wszystkie cechy dobrej skłądanki), to jednak chyba nie do końca warto za kicz płacić takie pieniądze. No chyba że kochacie „zwałę” ponad wszystko.
PS Polski dystrybutor filmu wykazał się wielką pazernością, albowiem zepsuł całą istotę produkcji, owo double feature. Zamierza bowiem wyświetlać oba obrazy osobno, tak aby widzowie zapłacili za nie dwukrotnie. Co więcej film pojawia się u nas pół roku po światowej premierze. Niniejszym więc składam oficjalne gratulacje dystrybutorowi, za głupotę i chciwość. Oby mu stanęły w gardle. Głęboko w gardle.