Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Marco Beltrami

Good Day To Die Hard, A (Szklana pułapka 5)

(2013)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 21-02-2013 r.

Szklana papka



Międzynarodowy Festiwal Bezsensownych Sequelów i Zarzynania Klasyków Kina trwa w najlepsze. Minione miesiące nie oszczędziły fanów Obcego, miłośników przygód Jasona Bourne’a oraz entuzjastów prozy Tolkiena. Na tym bynajmniej nie koniec. Oto bowiem na arenę wydarzeń wkroczyła kolejna seria – tym razem wpisująca się do kanonu klasyków kina akcji. Mowa rzecz jasna o kultowej Szklanej pułapce, która już kilka lat temu, przy okazji jej czwartej odsłony, wywołała sporo kontrowersji zarówno wśród krytyków, jak i zajadającej się popcornem widowni. Summa summarum film okazał się kasowym przebojem i tylko kwestią czasu było pojawienie się kolejnego sequela. Trzeba przyznać, że trwało to nad wyraz długo. Dopiero po sześciu latach niezbyt nerwowego wyczekiwania do naszych kin trafił patetycznie zatytułowany A Good Day To Die Hard. Czy tak duża rozpiętość czasowa przełożyła się na jakość finalnego produktu?




Samo nazwisko reżyserującego tę część, Johna Moore’a nie napawało optymizmem. Filmografia tego pana przedstawia bowiem pewnego rodzaju równię pochyłą, po której stacza się każdy kolejny nakręcony przez niego film. Wszelkie obawy związane ze spójnością fabuły, scenariuszem i sposobem realizacji okazały się jak najbardziej podstawne. Piąta część Szklanej pułapki to nic innego, jak sprowadzenie kultowej i ciekawej serii do poziomu głupiej rozrywki kpiącej z inteligencji odbiorcy. Obraz, choć widowiskowy i zrealizowany z olbrzymim rozmachem (poraża między innymi genialnym „carmageddonem” urządzonym na ulicach Moskwy), nie grzeszy banałem wypływającym z jego warstwy fabularnej. W podobnym tonie można wypowiedzieć się o ścieżce dźwiękowej, która swoim epickim, przebrzmiałym tonem ośmiesza i tak skompromitowany film Moore’a. Zacznijmy jednak od początku…



A Good Day To Play Hard



Historia muzycznej spuścizny Szklanej pułapki składa się tylko z dwóch rozdziałów. Pierwszy, najważniejszy moim zdaniem, to nieoceniony wkład Michaela Kamena w kształtowanie ogólnej koncepcji ilustracji. Nieżyjący już kompozytor podarował ówczesnej trylogii trzy naprawdę solidne oprawy muzyczne, które nie wiedzieć czemu niezbyt dobrze przekonywały do siebie poza obrazem. Gdy po długiej przerwie postanowiono reanimować serię, kwestia obsadzenia kompozytorskiego stanowiska wydawała się nie lada wyzwaniem. Z jednej strony była to dogodna okazja do zmiany tego niezbyt przebojowego wizerunku muzyki Kamena, z drugiej jednak grzechem było zrywać z dotychczasowym dorobkiem Amerykania. Efektem tego na liście płac pojawił się Marco Beltrami – kompozytor włoskiego pochodzenia, który ostatnimi czasy specjalizował się we wszelkiej maści sequelach i rebootach popularnych ongiś filmów. Zgodnie z oczekiwaniami wielu, ścieżka dźwiękowa do Szklanej pułapki 4 nie zerwała przysłowiowych kapci z nóg. Była dokładnie tym, czego oczekiwali odeń producenci – anonimowym wypełniaczem przestrzeni filmowej i wiernym towarzyszem dziejącej się na ekranie akcji. Partytura Beltramiego sięgała co prawda do zasobu tematycznego poprzednich trzech części, niemniej jednak w kwestii brzmienia i przedsiębranego aparatu wykonawczego nie pozostawiła na Kamenie suchej nitki. Score Włocha jawił się jako twór ze wszech miar dynamiczny i nowoczesny, ale w tej nowoczesności również bardzo przewidywalny, a czasami nawet banalny. Kompozytor nie pokazał nam bowiem nic, czego wcześniej nie mogliśmy usłyszeć w partyturach do Lotu Feniksa, Terminatorze 3, czy chociażby w sequelu xXx. Niemniej jednak sześć lat to wdzięczny okres, aby uwolnić się od rutyny i wziąć głęboki oddech. Czy w warsztacie Beltramiego zmieniło się coś przez ten czas?



Wiele przesłanek wskazywało na to, że tak. Ostatnie trzy lata aktywności tego kompozytora to istna sinusoida nastrojów – próba odnalezienia się w dosłownie każdym kinie – od komedii romantycznych począwszy, a na thrillerach skończywszy. Nie były to łatwe lata dla twórcy lubującego się w mainstreamie. Mimo tego, wiele jego kompozycji (m.in. Surferka z charakterem) udowodniło, że szczypta wyobraźni połączona z ogromnym talentem potrafią zdziałać cuda. A jak w świetle tego wszystkiego prezentuje się najnowsza praca Beltramiego?



– You got a plan?

– Not really.



DH 5 wydaje się powrotem na stare śmierci, tudzież do agresywnej ściany dźwięku i niezbyt ambitnego w wymowie pumpinu – do materii muzycznej, która z wielkim impetem wdziera się w niemalże każdą scenę filmową, walcząc ze sferą wizualną o atencję widza. W nieco innych okolicznościach można by było nawet przyklasnąć kompozytorowi i wydobyć z siebie dziki okrzyk yippie kay yay! Jednakże doszukiwanie się suspensu i emocji tam, gdzie ich po prostu nie ma trudno nazwać rozsądnym z jego strony.




Pierwszy odsłuch ścieżki dźwiękowej do piątej odsłony Szklanej pułapki… No cóż, nie rozpalał serca miłością do tego tworu. Przyzwyczajony do faktu, że to właśnie materia filmowa definiowała wartość muzyki tej serii, z niecierpliwością czekałem na premierę obrazu Johna Moore’a. Pomijając wszelkie jego mankamenty ujawniane stopniowo podczas oglądania, ze zdziwieniem przyjąłem fakt, że ilustracja Beltramiego opowiada jakby inną historią – niezbyt tożsamą z tą widzianą na ekranie. Ciężko powiedzieć co jest przyczyną takowego stanu rzeczy. Czy jest to po prostu zbyt duża przepaść jakościowa pomiędzy słabym jak barszcz filmidłem, a poprawną do bólu muzyką, czy też winą obarczyć należy ludzi odpowiedzialnych za montaż materiału? Szczerze powiedziawszy spływa to po mnie jak woda po kaczce, bowiem do kombinacji audiowizualnej Szklanej pułapki 5 raczej już nie powrócę. A czy powrócę do samej muzyki? O tak!



Płyta rozpoczyna się wymownym nawiązaniem do dwóch klasyków – tematu przewodniego serii i najsłynniejszego utworu z repertuaru niejakiego Ludwiga van Beethovena. Już pierwsze sekundy ścieżki dają do myślenia i sugerują, że o jakiejkolwiek rewolucji w palecie tematycznej możemy zapomnieć. Nawet przerzucenie akcji na łono Mateczki Rosji nie stanowiło argumentu do przewartościowania ideałów kompozytora, do poczynienia większych zmian w zakresie instrumentarium. Aspekt etniczny i narodowy wydaje się dla niego tak samo nieistotny, jak nieistotne dla twórców filmu były prawa fizyki. Wyjątkiem od reguły są fragmenty muzyczne towarzyszące wydarzeniom w Czarnobylu, gdzie przez moment pojawia się charakterystyczny męski chór i okolicznościowy motyw. Przymykając oko na to, czego Beltrami nie dokonał, warto skupić się na pozytywach wypływających z tej niewiele ponad godzinnej przygody. A jest ich tu całkiem sporo!



Miłośnicy niezobowiązującej rozrywki skonstruowanej w najprostszy ze znanych nam sposobów (wybuchowa orkiestra + elektronika) będą mieli na czym ucho zawiesić. Marco Beltrami nie oszczędza zarówno na środkach muzycznego wyrazu jak i na decybelach, które wydobywają się z tego bogatego instrumentarium. Rozrywka pełną gębą, można rzec. Fakt, niektóre utwory akcji przypominają swoją przebojowością (a nawet stylistyką) niewybredne zabawy dęciakami w wykonaniu Michaela Giacchino. Jednakże w przeciwieństwie do tego kompozytora, Beltrami zbyt mało uwagi poświęca orkiestracjom przez co utwory akcji w jego wykonaniu wydają się tendencyjne. Co więcej, pozornie proste „strzelanki” potrafi ilustrować jakby miotał nim szatan – uderza w ambicję i sili się na bezsensowne dobijanie orkiestry nadmiarem elektronicznych wypełniaczy. Zatem koneser wytrawnego rzemiosła akcji nie będzie miał lekko. Nie rozdzierałbym jednak szat nad tym problemem. Muzyka Beltramiego ma przede wszystkim wypełniać przestrzeń i zapewniać stosowną rozrywkę, a pod tym względem raczej nie kiksuje.



– Need a hug?

– We’re not a hugging family.

– Damn straight!

Chyba nie ma sensu rozdrabniać się w tym miejscu nad kwestiami związanymi z liryką. Film Moore’a, choć porusza problematykę niezbyt udanych relacji na tle ojciec-syn, nie daje wielu dogodnych momentów do zaistnienia jakiegoś solidnego wyciskacza łez. Album proponuje nam tylko dwa akcenty muzyczne ilustrujące okrutnie mdłe sceny powrotów i intymnych wyznań głównych bohaterów. Ciekawostkę stanowią natomiast dwa ostatnie utwory zamieszczone na płycie w formie bonusu. Kompozytor naigrywa się nimi zarówno z samego filmu jak i Johna McClane’a. Ot miła niespodzianka na koniec tej hałaśliwej nieco partytury.

Reasumując, ścieżka dźwiękowa do Szklanej pułapki 5 to soundtrack o dwóch obliczach. Z jednej strony jest dziwną, zakłamującą film ilustracją nie przystającą chyba do tego szalenie nieudanego obrazu Johna Moore’a. Zaskakuje natomiast fakt, że poza tym kinowym bublem stanowi całkiem fajny i przyjemny element rozrywki dla zaprawionego w boju ucha. Inwestycję w album soundtrackowy polecam zatem wszystkim entuzjastom prostej jak w mordę strzelił, muzyki akcji.

Najnowsze recenzje

Komentarze