Były czasy, gdy na półkach ksiegarń królował gatunek paranormal romance – dziś wśród czytelniczej latorośli moda nastała na „lekkie dystopie”, w mniej lub bardziej zawoalowany sposób żerujące na sukcesie Igrzysk śmierci i profanujące tradycję Morusa i Orwella. W przypadku Dawcy pamięci sytuacja jest nieco inna: powieść Lois Lowry powstała ponad 20 lat temu, mimo mieszanych recenzji zebrała garść nagród i stała się w USA ważną pozycją współczesnej literatury dziecięcej. Ekranizację w reżyserii solidnego rzemieślnika Phillipa Noyce’a trudno jednak uznać za obraz udany – skierowany do obecnej młodzieży film opowiada o emocjach i uczuciach w sposób sztuczny i kiczowaty, a cała historia znudziła mnie powielaniem schematów i banalnymi zwrotami akcji.
Pokusiłem się o ten krótki wstęp, ażeby unaocznić, nad jakim materiałem przyszło pracować Marco Beltramiemu. Twórca Hellboya trafił na pokład produkcji bardzo wcześnie, przesyłając dema muzyki reżyserowi jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć do filmu; w efekcie Noyce mógł wykorzystać temat główny ścieżki m.in. podczas kręcenia sceny z grą na fortepianie. Dzięki temu score Beltramiego, solidnie wyeksponowany w trakcie seansu, dość organicznie wpasowuje się w atmosferę świata przedstawionego.
Wydaje się, że powstaniu ścieżki przyświecała idea prostoty przekazu. Film próbuje mówić o prostych emocjach, wypartych z dystopijnego społeczeństwa i przechowywanych jedynie w pamięci tytułowego Dawcy. Łatwo się domyślić, że wobec kiepskich dialogów wynurzenia poświęcone uczuciom wypadają płasko i trywialnie. Beltrami słusznie jednak uznał, że kina młodzieżowego nie ma co komplikować i zaryzykował wypowiedź równie prostolinijną. Na szczęście muzyka – jako najbardziej abstrakcyjna spośród sztuk pięknych – radzi sobie z tego typu przekazem lepiej aniżeli słowo pisane. To co na gruncie literatury jawiłoby się jako infantylne, w utworze muzycznym może czasem ujść płazem; granice są tu mniej sformalizowane, dosłowność łatwiej zatuszować, więcej zależy od wrażenia, od emocjonalnego impulsu wywołanego tym czy innym akordem.
Stąd też Beltrami stawia na egzaltowaną lirykę, która odbiega od jego codziennej maniery (choć nie do końca – podobne uniesienia obecne były np. w niewydanym dotąd The Invisible). Czarno-biały (dosłownie) świat bez uczuć rozświetla się niewinną muzyczną fantazją: rozmarzoną za sprawą delikatnego żeńskiego chóru w Color, malowniczo ozdobioną minimalistycznymi frazami smyczków w Arriving at the Giver’s i First Memory. Choć co do zasady liryka afektowana jest po hollywoodzku, trochę cukierkowato, to trafiają się momenty o niemalże europejskiej subtelności (Gabriel Arrives, What Is Love?). Ciepłe, emocjonalne tony towarzyszą widzowi od pierwszych minut filmu z wyraźnym, patetycznym przesłaniem: prawdziwe uczucie przezwycięża wszelkie przeciwności losu. Ścieżka Beltramiego nie ma więc za zadanie odzwierciedlać ekranowej dystopii – jest raczej muzyką świata potencjalnego, który główni bohaterowie filmu mają dopiero szansę stworzyć na przekór regułom opresyjnego reżimu.
Słuchając The Giver odnaleźć można mnóstwo tropów charakterystycznych dla współczesnej muzyki filmowej. Liryczna ekspresja ścieżki nasuwa skojarzenia z twórczością dawnych współpracowników Noyce’a: Jamesa Hornera i Jamesa Newtona Howarda, których echa odzywają się też w materiale dramatycznym (dialog perkusjonaliów i shakuchachi w The War). Album otwiera delikatny chóralny podkład, przywodzący na myśl fantastykę spod szyldu Johna Williamsa, w szczególności dystopijne A.I., z którym Dawcę pamięci łączy minimalistyczne zacięcie (przy czym inspiracje Reichem i Glassem nie są tu oczywiście równie sugestywne). Pod koniec płyty dają o sobie z kolei znać nudnawe, ostinatowe konstrukcje, będące wizytówką współczesnego kina hollywoodzkiego – na szczęście stanowią jedynie drugoplanowy dodatek do dania głównego.
Paradoksalnie, wymienione wyżej analogie nie wpływają negatywnie na oryginalność The Giver. Sentymentalna ekspresja, na którą pozwolił sobie Beltrami, jest bowiem stosunkowo rzadko spotykana w tworzonej obecnie zachodniej muzyce filmowej. Ponadto, mimo że ścieżka odbiega od tego, co kompozytor na codzień tworzy, nie prowadzi do rozmycia jego charakterystycznego stylu – wystarczy posłuchać widowiskowej muzyki akcji w Escape From The Nursery, która zawiera większość popisowych znaków firmowych Beltramiego. Urokliwy End Credits z eterycznym aranżem tematu głównego na solową wiolonczelę i chór i pełnoorkiestrową kulminacją (w zasadzie rozpisaną jak partytura fortepianowa) przynosi kolejne zaskoczenie. Owszem, wpasowuje się w trwającą od ubiegłego sezonu serię ładnych tematów lirycznych kompozytora (Carrie, Snowpiercer); nigdy dotąd jednak Beltrami nie zbliżył się tak bardzo do klasycznej, melodramatycznej kody a la James Horner. The Giver, choć tak bardzo współczesny, niesie więc wyczuwalne tchnienie muzyki filmowej lat 90-tych oraz ich teatralnej, nieskrępowanej emocjonalności.
Jak to często bywa w przypadku kiczowatego kina młodzieżowego, wszechstronna ocena ścieżki Beltramiego nastręcza pewnych trudności. Trzeba bowiem przyznać, że ilustracja do jakiegoś stopnia potęguje jarmarczny dramat, który rozgrywa się na ekranie. Z drugiej strony struktura muzycznej narracji prezentuje się nienagannie, album stanowi bardzo przyjemną w odbiorze, płynną i logiczną opowieść, która krok po kroku dąży do eleganckiego (i satysfakcjonującego) finału. Wątpliwości budzić może ulotność ścieżki – jej prostota sprawia, że po kilku odsłuchach nie ma już czego w niej odkrywać i traci się zapał do kolejnych seansów. Końcowa nota tej bez wątpienia dobrej kompozycji ciąży więc w kierunku czterech gwiazdek, ale czy kiedyś je osiągnie, to już pokaże historia.