Gdy myślimy o muzyce w spaghetti westernach, to pierwsza do głowy przychodzi nam oczywiście twórczość Ennio Morricone. Jego ścieżki dźwiękowe chociażby do dzieł Sergio Leone, to dziś klasyka gatunku. Poza Morricone na rzecz włoskiego westernu pracował oczywiście cały szereg innych kompozytorów, by wspomnieć w tym miejscu takie nazwiska, jak chociażby Bruno Nicolai, Marcelo Giombini, czy Armando Trovaioli. Co by nie powiedzieć, większość tych artystów, jak i ich dzieł, mniej lub bardziej zaginęła w odmętach dziejów. Wyjątków od tej reguły jest bardzo niewiele. Wśród nich należałoby przede wszystkim wskazać Django Luisa Enrigeuza Bacalova oraz Dni gniewu Riza Ortolaniego. W niniejszym tekście przyjrzymy się bliżej drugiej z tych pozycji.
Film Dni gniewu Tonino Valeriiego przedstawia dość klasyczny dla spaghetti westernów motyw ucznia i mistrza. Tym pierwszym jest biedny chłopak Scott Mary, syn miejscowej prostytutki, który poznaje zgorzkniałego łowcę nagród o nazwisku Talby. Scott pragnie, aby ten nauczył go, jak żyje prawdziwy rewolwerowiec. W rolach głównych wystąpiła dwójka aktorów dobrze znanych amatorom gatunku: Giulano Gemma oraz niezawodny Lee Van Cleef.
Muzyka Riza Ortolaniego, dla którego był to jeden z kilkunastu spaghetti westernów w curriculum vitae, swoją renomę zawdzięcza głównie Quentinowi Tarantino. To właśnie on postanowił odkurzyć temat przewodni z Dni gniewu, i uczynić go znanym na cały świat. Najpierw sięgnął po jego niewielki fragment w Kill Billu, a następnie, już w pełnej okazałości, wykorzystał w scenie treningu głównych bohaterów Django. Co ciekawe, utwór ten pojawił się także w chińskim filmie sztuk walk Ying zhao tie bu shan z 1977 roku, który był jedną z inspiracji dla Tarantino podczas tworzenia właśnie Kill Billa (wystarczy spojrzeć chociażby na image protagonistów tegoż obrazu, aby się o tym przekonać).
Ów temat główny cechuje dosłownie przebojowy charakter. Ortolani w umiarkowanym stopniu czerpie ze stworzonego przez Morricone kanonu „spaghettiwesternowej muzyki (chociażby charakterystycznie strojona gitara elektryczna), lecz z doskonałym skutkiem wprowadza również elementy zaczerpnięte z muzyki jazzowej. Kapitalne „zawycia” sekcji dętej (niczym z dawnego kina sensacyjnego), mistrzowskie i wysokie partie na trąbki, porywająca rytmika, zaskakujące glissanda na całą sekcję smyczkową, chwytliwy temat wspomnianej gitary elektrycznej – to wszystko zdaje się tworzyć znakomitą mieszankę, która dziś żyje własnym życiem poza filmowymi realiami. I nie ma co się temu dziwić, w końcu to jedna z najlepszych i najbardziej „groovy” kompozycji stworzonych na potrzeby włoskich westernów.
To właśnie temat główny wykonuje niemal całą ilustracyjną robotę, jest podkładany niejednokrotnie w długich sekwencjach, jak gdyby reżyser specjalnie dawał okazję mu zaistnieć. Ponadto motyw ten pojawia się także w bardziej stonowanych aranżacjach, czasem nawet pod liryczną postacią (dramatyczny motyw z utworu Violenza, Oddio jest jego krewniakiem). Nie można też jednak oprzeć się wrażeniu, że o ile niektóre sceny wydają się specjalnie montowane pod muzykę, o tyle w innych możemy natrafić na dziwne cięcia poszczególnych utworów Ortolaniego. Szkoda, albowiem wygląda to jednak na brak profesjonalizmu montażystów.
Teraz czas zatem postawić pytanie – czy ścieżka dźwiękowa z Dni gniewu oferuje nam coś więcej? Na szczęście jest jeszcze drugi motyw, w wydźwięku dostojny, bardziej zakorzeniony w poetyce Morricone. Zwłaszcza w aranżacji na trąbkę kojarzy się z ilustracjami pojedynków w filmach Leone – zresztą w takiej też roli pojawia się w finale obrazu Valeriiego. Podobnież jak temat główny, i on doczekał się rozlicznych aranżacji, jednak w większości przypadków dość ulotnych, choć i tutaj uświadczymy gdzieniegdzie te niesamowite, wysokie partie na trąbki (seria ścieżek Fino all’ultimo colpo). Natomiast za klasyczny underscore robią tutaj głównie pojedyncze, nierzadko solowe, partie wspomnianej, „spaghettiwesternowej” gitary elektrycznej, co też w jakiś sposób kontynuuje idee zapoczątkowane przez Morricone. Nie znajdziemy za to zbyt wiele dysonansów.
Recenzowana tutaj edycja wytwórni GDM Music jest niestety mocno przesadzona. Pierwsze 11 utworów, w wersji mono, to „przeszczep” z płyty winylowej, która ukazała się w 1967 roku, natomiast pozostałą przestrzeń albumową zajmują kompozycje w wersji stereo. Niestety krążek składa się praktycznie z entych repetycji dwóch tematów wiodących. Nawet jeśli bywają serwowane w różnych aranżacjach, to brak urozmaicenia szybko daje we znaki. Sam jednak czaderski temat główny to prawdziwa perełka, która pokazuje nieco inne oblicze spaghetti westernu, niż to znane ze ścieżek dźwiękowych Ennio Morricone. Nie wypada zatem go nie znać, choć sam album należałoby polecać już z dużą ostrożnością.