Steve Jablonsky zdążył nas już do siebie przyzwyczaić w różnego rodzaju superprodukcjach s-f. Ostatnimi czasy miał sporo do powiedzenia tam, gdzie muzyka była tylko jednym z wielu dopełniaczy warstwy wizualnej. Jakiekolwiek odstępstwa od tej rutyny kończyły się zazwyczaj porażkami na miarę Your Highness. Nie dziwne zatem, że informacja, jakoby kompozytor ten podjąć miał trudny skądinąd temat kina gangsterskiego, osadzonego w dodatku na tle historycznym, wywołała wśród krytyków salwy śmiechu. Nie bezpodstawnie zresztą. Wystarczyło ino poczytać o tym projekcie w oficjalnych doniesieniach prasowych…
Gangster Squad: Pogromcy mafii, to historia kilku policjantów z Los Angeles, którzy powołują do życia tajną grupę w celu zlikwidowania podziemnego imperium Mickey’a Cohena – bossa miejscowej mafii. Zarys fabularny zwiastował zatem dramatyczne kino akcji… a może nawet sentymentalny powrót do klasyków gatunku. Niestety Ruben Fleischer chyba nie do końca wiedział na jakie tory pchnąć swój projekt, motając się między różnymi wątkami, ciskając przy tym na prawo i lewo mało autentycznymi wizytówkami bohaterów wraz z ich rzekomym „bagażem doświadczeń”. Głównym problemem tak surowej krytyki, jaka tuż po premierze spadła na Gangster Squad były moim zdaniem zbyt wygórowane oczekiwania względem filmu. Już od pierwszych dni produkcji obraz Fleischera mierzono miarą Nietykalnych Briana De Palmy, co samo w sobie kłóciło się z rozrywkowym charakterem tej produkcji. Jak zatem ocenić rolę muzyki w tak „nieociosanym” rzemiośle filmowym? Żeby odpowiedzieć na to pytanie spójrzmy na Pogromców mafii okiem kompozytora.
Załóżmy, że Steve Jablonsky podszedł do projektu jak typowy widz, który po zakończonym seansie szybko zapomina o niezbyt porywającym doświadczeniu. Zrozumiałą odpowiedzią kompozytora na taką płyciznę mogła być w tym przypadku ucieczka w utarte schematy i swój bagaż doświadczeń, ale o jakim bagażu możemy mówić w kontekście twórczości Steve’a? Kluczową sprawą było zatem podjęcie odpowiedniego języka muzycznego i skupienie się na warstwie tematycznej, gdyż tylko ta uratować mogła partyturę od ewentualnej artystycznej porażki… Jasne, śmiejcie się i mówcie, że jedyną sztuką, jaką uprawia Jablonsky, to hochsztaplerstwo i sound design, ale będę stał na straży twierdzenia, że pomimo ubogiego warsztatu jest to kompozytor nieprzewidywalny i nad wyraz elastyczny w tym, co robi. Do dziś bowiem zastanawiam się jak można było w filmie gangsterskim wykorzystać sample stworzone na potrzeby ortodoksyjnego s-f, Battleship? I żeby nie było, że się czepiam – to naprawdę działa!
Jablonsky z typową dla siebie ignorancją i uporem brnie w mainstream. Tak było, jest i chyba pozostanie na wieki wieków. Wyuczone w kuźni Hansa Zimmera rzemiosło traktuje jak Słowo Boże – do tego stopnia, że nawet kontekst historyczny rozpatruje przez pryzmat współczesnych środków muzycznego wyrazu. Jednakże mimo chęci i aspiracji, Steve Jablonsky to tylko cień swojego mistrza w ilustrowaniu dramatycznego kina akcji. Owszem, dosyć często go cytuje, co słychać w niekończącym się smyczkowym ostinato, charakterystycznym wykorzystaniu banjo (Sherlock Holmes) i irytującej manierze katowania dęciaków (Incepcja i inne Batmany)… Niestety Amerykanin zachowuje się przy tym jak słoń w składzie porcelany; jak dziecko, które weszło do sklepu z zabawkami i nie wie czemu ma poświęcić swoją uwagę w pierwszej kolejności. Pomimo ogromu środków, jakie pozostawiono Jablonsky’emu do dyspozycji, ścieżka dźwiękowa wydaje się płaska w brzmieniu. Potraktowana przedmiotowo orkiestra nie wzbudza większych emocji, a odmierzone od linijki miksy… po prostu są.
Ok., skupiając się tylko i li wyłącznie na niedoskonałościach warsztatu Jablonsky’ego, tak na dobrą sprawę każde jego podejście do dramatycznego kina akcji można skwitować dwóją w ocenie i pełnym zgryźliwości „temu panu już podziękujemy”. Niestety póki co nie podziękujemy, bo jego zdolności do rozumienia filmowych niedoróbek nie są bynajmniej niedorozwinięte. Owszem, oglądając Gangster Squad nie padniemy na kolana przygniecieni ciężarem ilustracyjnego geniuszu, ale przysłowiową pracę domową Steve Jablonsky jak najbardziej odrobił. Partytura nie konkuruje z piosenkami często i gęsto dawkowanymi przez reżysera, a odnoszącymi się do epoki w jakiej osadzono akcję filmu. Utożsamia się natomiast z mrocznym wizerunkiem Miasta Aniołów – staje się nośnikiem wydarzeń, które rozgrywają pod osłoną nocy i w niezbyt malowniczej scenerii. Ponadto, częściej aniżeli w innych ścieżkach tego pana, dochodzą tu do głosu solowe partie fortepianowe i smyczkowe, które, umówmy się, odpowiadają za emocjonalną stronę ścieżki. Wszystko to sprawia, że kompozycja, choć wtórna i jałowa pod względem stylistycznym, daje się poznać jako twór skądinąd dobrze odzwierciedlający pewne nastroje panujące na ekranie.
Przedłużeniem tego doświadczenia może być album soundtrackowy, który w zupełności wyczerpuje potencjał partytury. Na krążku wydanym nakładem Varese Sarabande znajdziemy wszystko, czego potrzeba aby zwrócić uwagę słuchacza. Jest chwytliwy temat na bazie którego powstaje mniej lub bardziej intrygująca muzyczna akcja. Nie zabrakło również kilku przyjemnych dla ucha utworów wprowadzających do tej rzemieślniczej szarzyzny nieco kolorytu. Warto w tym miejscu skupić się na dwóch zaskakująco dobrych kawałkach – War For the Soul of LA oraz tytułowym Gangster Squad. Słuchając ich nie sposób oprzeć się wrażeniu, że kompozytor błądzi gdzieś myślami pomiędzy Hansowymi Sherlockami, a klasykami gatunku z kultowymi Nietykalnymi na czele.
Szkoda tylko, że Steve Jablonsky nie oddychał tym „kultem” każdego dnia pisząc partyturę do filmu Fleischera. Oderwanie się od rutyny i spróbowanie czegoś nowego mogło zaowocować pracą ciekawą – tak pod względem stylistycznym, jak i tematycznym. Tymczasem Pogromcy mafii lądują na półce ze średniakami, do których zbyt często nie mam ochoty powracać.