Pojawił się na amerykańskim rynku filmowym i od razu sięgnął po najwyższy w swoim fachu laur – statuetkę Oscara. Tyle wygrać! I co ciekawe, Steven Price nie jest żadnym tytanem pacy. Nie zalewa nas rocznie dziesiątkami partytur w szerokim spektrum produkcji. Gdy bierze się za jakiś projekt, swoją uwagę poświęca tylko jemu. I tak oto, dokładnie rok po premierze Grawitacji, na półkach sklepowych wylądował kolejny soundtrack brytyjskiego kompozytora. Czy warto było czekać? Zdecydowanie!
Najnowszy film Davida Ayera, to opowieść o amerykańskich czołgistach rzucanych na pierwszą linię frontu dogorywającej już wojny. Po nieudanej misji do oddziału sierżanta Dona Colliera trafia szeregowy Norman Ellison. Wejście w brutalny, bezpardonowy świat wojny jest dla niego wielkim szokiem – nową rzeczywistością, do której albo przywyknie, albo stanie się ona jego zgubą. Furia jest świetnym przykładem na to, że dobrze zrealizowane widowisko, z niebanalną fabułą i świetną grą aktorską nie musi się dobrze sprzedać. Amerykańska kinematografia wychowała sobie widza oczkującego przede wszystkim spektakularnych widowisk głęboko zanurzonych w ideologicznym patosie. Etos bohatera wojennego tak mocno wrył się w świadomość odbiorcy, że jakiekolwiek odstępstwa od tej rutyny, próby pokazania przekręconych mentalnie żołnierzy, których największym ideałem jest wybijanie w pień SS-manów oraz przetrwanie, nie idzie wraz z prądem głównego nurtu. I choć sale kinowe na seansach Furii świeciły pustkami, osobiście bardzo przypadł mi do gustu ten film. Nie tylko ze względu na rzeczoną grę aktorską, czy treść. Mocnym atutem tej produkcji jest ścieżka dźwiękowa, która niemalże w idealny sposób definiuje płynące z tego obrazu emocje.
Zanim przejdziemy do opisywania tej partytury, trzeba zwrócić uwagę na jednej znaczący fakt. Ostatnimi czasy bardzo dużo zmian zachodzi w sposobie komunikowania się ścieżki dźwiękowej do filmu wojennego z odbiorcą. Najbardziej daje się to odczuć w produkcjach osadzonych na tle historycznym. Mało, że do ilustrowania zmagań starożytnych herosów angażuje się gitary, perkusje i całe zaplecze elektronicznego brzmienia, to na dodatek swoistego rodzaju rewolucję przeżywają oprawy do filmów rozgrywających się w czasach II wojny światowej. Wiele do powiedzenia na ten temat miałby pewnie Bartek Chajdecki, który w ciekawy dosyć sposób opowiedział nam muzycznie historię warszawskich powstańców. Steven Price nie pozostaje bynajmniej w tyle…
Brytyjczyk idzie na przekór schematom mówiącym, że film o „czołgistach” należy przede wszystkim ilustrować pod kątem batalistycznych starć. Furia to coś więcej. To próba wejścia w głowę zmęczonych i wykolejonych psychicznie żołnierzy. Z drugiej strony jest to również wspomniana wyżej konfrontacja. Konfrontacja brutalnej rzeczywistości z człowieczeństwem, niewinnością, która każe dziesięć razy pomyśleć zanim naciśnie się spust karabinu. Sceny batalistyczne są tylko dodatkiem dającym temu przesłaniu większej autentyczności. Nie dziwne zatem, że kompozytor w pierwszej kolejności zadbał o stronę liryczną swojej partytury. Wyprowadzając temat przewodni wszedł niejako w skórę Normana, który obserwując otaczające go zło ulega powolnej metamorfozie. To właśnie na tle tej stopniowej zmiany zaciera się granica pomiędzy silnie eksponowaną na początku, dobrotliwą naturą bohatera, a okrucieństwem i złem wojny. Steven Price sięga tu po sprawdzone metody, czyli fortepian oraz towarzyszące mu wokalizy lub partie chóralne. Tych nie brakuje również w bardziej dynamicznych fragmentach akcji, które konstrukcyjnie właściwie niewiele różnią się od nagrodzonej Oscarem Grawitacji. Zimmerowskie anthemy, niebanalna dynamika, specyficzne dysonanse… to wszystko znamy już z poprzedniej partytury Brytyjczyka. Pewnego rodzaju atrakcją są natomiast krzyczane partie chóralne, które przywodzą na myśl temat Decepticonów z Transformerów. Niemieckie „wykrzyczane” słowa opatrzone odpowiednim zapleczem muzycznym genialnie sprawdzają się jako tło do świetnie zrealizowanych scen batalistycznych. Wszystko to dawkowane jest oczywiście z wielkim wyczuciem. I faktycznie, dwugodzinny film Davida Ayera nie narzuca się muzyką. Wręcz przeciwnie. Steven Price niechętnie ingerował w treść, pozostawiając widza przede wszystkim sam na sam z wymowną stroną wizualną i niebanalnymi kreacjami aktorskimi. Bytność partytury uwarunkowana jest więc chęcią wyeksponowania przelewającego się przez obraz dramatu. Dawkowana w ten sposób muzyka staje się nie tylko silnym bodźcem stymulującym sferę emocjonalną. Nawiązuje także kontakt z odbiorcą zwracając uwagę na dobrą tematykę. Troszkę gorzej funkcjonuje to w ramach scen akcji, gzie przekaz audytywny wypełnia ryk silników, huk strzałów i krzyki bohaterów. Niemniej jednak całościowe wrażenie pozostaje mniej więcej takie samo, jak po Grawitacji – mamy do czynienia z dobrze skonstruowaną i świetnie osadzoną ścieżką dźwiękową.
Ukontentowany tym, co usłyszałem w filmie sięgnąłem po album soundtrackowy wydany nakładem Varese Sarabande. Ze zdziwieniem przyjąłem fakt, że na krążku umieszczono właściwie całość partytury skomponowanej na potrzeby filmu. Można powiedzieć, że to taki ukłon w stronę miłośników gatunku. Oto bowiem w chronologicznym układzie dostajemy praktycznie wszystko, czego mogliśmy oczekiwać po kinowym seansie. Z drugiej strony, umieszczone na płycie 67 minut materiału można było spokojnie „odchudzić” o co najmniej kwadrans… Szczególnie w zakresie muzyki akcji, która, delikatnie mówiąc, nie powala różnorodnością. Mimo tego album nie jest ciężki w odbiorze. W pierwszej chwili może co prawda odepchnąć sporym dysonansem malującym się pomiędzy melancholijną liryką, a epicką muzyką akcji. Aczkolwiek po kilku odsłuchach oswajamy się ze specyficznym brzmieniem, i smutnymi teksturami, przypominającymi klimatem ilustrację jakiegoś post-apokaliptycznego widowiska.
Przygodę z albumem zaczynamy od mocnego tąpnięcia wprowadzającym w fabułę utworem April, 1945. W czterominutowym kawałku otrzymujemy niemalże wszystko, czym operować będzie kompozytor w zakresie muzyki akcji. Kreowana na zimmerowski anthem melodia wspomagana jest partiami wokalnymi – śpiewem przypominającym wspomniany wyżej motyw Decepticonów. W istocie jest to ciekawa zabawa w dźwiękonaśladownictwo – próba podkreślenia powolnej, ociężałej motoryki czołgu. Trzeba przyznać, że w zestawieniu z odgłosami ryczących silników robi to niemałe wrażenie. Niemniej jednak na płycie nie daje aż tak dużych sposobności do zachwytu. Problemem są przede wszystkim kopiowane na potęgę schematy z Grawitacji. Orkiestracje wydają się wpasowane w pewną formułę, która przyniosła kompozytorowi oscarową statuetkę. O schematyczności muzyki akcji świadczy chociażby fakt, że każdy kolejny utwór ilustrujący pancerne batalie wychodzi z podobnym pod względem formy i treści przekazem. Wyznacznikiem „jakości” tego rzemiosła może być Tiger Battle ilustrujący pełne emocji starcie z niemieckim Tygrysem. Ośmiominutowe Crossroads i The Battlefield to już upłynnienie tej dynamiki, zanurzanie jej w nastrojowym ambiencie i wszechobecnej liryce.
I właśnie nie akcja, a takie nastrojowe, smutne granie najbardziej do mnie trafia w Furii The War Is Not Over to nie tylko muzyczne spojrzenie zmęczonymi oczami głównych bohaterów na bród, krew i śmierć. To również kolejny z tematów – temat wojny. Buduje on posępny nastrój, który choć nie ustrzegł się wielu uproszczeń gatunkowych, zdecydowanie kupuje uwagę odbiorcy. Piorunujące wrażenie robi zestawienie smętnej melodii wspieranej demonicznymi partiami chóralnymi z kontrastującym, anielskim wokalem Lisy Hannigan. Na myśl przychodzi między innymi oprawa muzyczna do Królestwa Niebieskiego, gdzie podobnych eksperymentów w zakresie wokaliz dopuszczał się Harry Gregson-Williams. Świetnym przykładem jest tutaj Refugees ilustrujący przemarsz jakby żywych trupów – uchodźców uciekających z pochłoniętych wojną miast. Steven Price idzie dalej angażując bogactwo elektronicznego brzmienia (nawet dubstepowe przebitki basowe!). Przestrzenny ambient przywołuje co prawda po raz kolejny stylistykę Grawitacji, aczkolwiek dużo daje tu obecność fortepianowych i wiolonczelowych solówek. Także wycofanej w tło sekcji smyczkowej.
Solówki fortepianowe nieodzownie związane są z głównym bohaterem filmu – Normanem. Smyczkowe natomiast stają się fundamentem, na którym budowany jest dramat wojny. Wszystkie te elementy składają się na najlepszą moim zdaniem cząstkę partytury – lirykę, w której prym wiedzie jednak motyw Normana. Na tej właśnie melodii opiera się mój ulubiony utwór – Emma, który w formie długiego crescenda poraża zarówno formą wykonania jak i swoją dramaturgią – tak w obrazie jak i na płycie. Podobny ładunek dramaturgiczny prezentuje nam utwór Norman. Owszem, aranżacyjnie przegrywa ze wspomnianym Emma, ale filmowy kontekst (długie, przejmujące ujęcie zniszczeń po finałowej bitwie) nawiedza mnie za każdym razem, jak słucham tego fragmentu muzycznego. Podobne wrażenia pozostawia zresztą Airfight – ilustrujący wizualizację setek bombowców kierujących się na Berlin. Jeżeli zatem słuchając albumu soundtrackowego nie możemy się opędzić od filmowych emocji, to chyba jasno świadczy o sile wyrazu partytury Brytyjczyka.
Mam świadomość, że ścieżka dźwiękowa Stevena Price’a nie odkrywa nowych kart w gatunku. Jest raczej sprytnym lawirowaniem pomiędzy sprawdzonymi już schematami i umiejętnym dawkowaniem owych nabytych już wcześniej przez kompozytora doświadczeń. Jeżeli ma to swoje pozytywne przełożenie na odbiór filmu, ale i samej kompozycji, to jestem jak najbardziej na tak. Tym bardziej, że muzyka broni się również poza swoim filmowym kontekstem. Price udowodnił tym samym, że oscarowa statuetka nie była tylko hipsterskim wyskokiem członków Akademii. Talent jest. Teraz potrzebny jest tylko szlif…