Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Elliot Goldenthal

Frida

(2002)
5,0
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

Jednym z najciekawszych obrazów Fridy Kahlo jest słynny „Portret podwójny”, namalowany tuż po rozwodzie z Diego Riverą. Malowidło prezentuje nam dwa wizerunki artystki, postaci które posiadają wprawdzie dwa serca, lecz nierozerwalnie złączone ze sobą jedną arterią. Po prawej stronie kobieta upozowana jest na meksykańską wieśniaczkę, w ręku trzymającą malutki medalion z wizerunkiem Rivery, po lewej zaś rozpoznajemy europejską damę w białym stroju, z finezyjnie zaczesanymi włosami. Ta europejska Frida przecięła swoją żyłę i teraz niebawem się wykrwawi. Obraz jest tu protestem przeciwko nastawieniu jakie reprezentował jej były mąż Diego Rivera, człowiek który chciał mieć w malarce zwykłą chłopską żonę gotową na każde zawołanie. Frida nie mogła tego znieść tym bardziej, że bardzo kochała męża…

Po cóż był nam ten historyczno-sztuczny wywód? Jaki to wszystko ma związek z wyreżyserowanym przez Julie Taymor filmem, a konkretniej z muzyką napisaną doń przez Elliota Goldenthala? Pozornie nikły, choć przy bliższym przyjrzeniu się, obraz urasta tu do rangi metafory twórczości, naszego kompozytora. No, ale może uporządkujmy.

W roku 2002 na ekrany naszych kin weszła ciekawa, choć może nie we wszystkich aspektach udana produkcja, poświęcona wybitnej meksykańskiej malarce Fridzie Kahlo, malarce której biografia idealnie pasuje na hollywoodzki film. Burzliwe romanse (nie tylko z mężczyznami), skłonności komunistyczne, a także oryginalna, choć zgodna z ówczesnymi tendencjami surrealistycznymi sztuka, sprawiły że gdy tylko nadarzyła się dobra okazja (pieniądze pochodziły w dużej mierze od Salmy Hayek odtwórczyni głównej roli) powstała biografia Meksykanki.

Za kamerą stanęła Julie Taymor, opromieniona pozytywnymi recenzjami, jakie wystawili jej krytycy po sukcesie „Tytusa Andronikusa”. Nikogo też nie powinien dziwić fakt, iż o skomponowanie muzyki poproszony został Elliot Goldenthal, prywatnie partner pani reżyser (są od 20 lat razem, a ślubu ponoć wciąż nie mają…). Tym jednak razem znany ze swego bardzo nietypowego podejścia muzycznego kompozytor (słynne mroczne dysonanse, przedziwne atonalne wtręty, posunięcia „nieprzyjemne” dla ucha) musiał zmienić swój styl. Wyjść z szufladki kina fantasy, akcji, science-fiction i napisać muzykę o zupełnie innym zabarwieniu. I bez wątpienia to mu się udało, co doceniła Amerykańska Akademia Filmowa przyznając twórcy Oskara.

Na soundtracku oprócz kompozycji samego Goldenthala dostajemy całą masę piosenek. O ile zazwyczaj takie zabiegi są jedynie tandetnym chwytem marketingowym, mającym zwiększyć sprzedaż, o tyle tutaj otrzymujemy perfekcyjną symbiozę partytury i muzyki źródeł. Jest ona nawet tak daleko posunięta, że w niektórych wypadkach nie mając „liner notes” trudno rozpoznać, czy mamy do czynienia z piosenką tradycyjną, czy też z utworem napisanym przez Goldenthala (Alcoba Azul (The Blue Room)). Tradycyjne kompozycje doskonale współtworzą klimat porewolucyjnego Meksyku. Dodają nutkę dekadencji, szaleństwa, wolności obyczajowej, która gnieździ się przecież w tego typu gorących rytmach np.: Paloma Negra (Black Dove), El Gusto (Pleasure), czy świetnie wykonywana przez Salme Hayek La Bruja (The Witch). Bez dwóch zdań ta płyta (w zakresie piosenek stanowić może świetną kompilację na miły wieczór w latynoskim, dekadenckim stylu. A co z partyturą?

Jak już wspomniałem ona nie odstaje od reszty. Też jest rytmiczna, zbudowana w oparciu o skromny skład, który tylko czasem pokazuje swój pazur. Dominującymi instrumentami są charakterystyczne dla Meksyku: gitara (błyskotliwe partie w wykonaniu Francisco Navarro – szczególnie w doskonałym La Cavalera), akordeon, perkusjonalia. Te proste instrumenty wykonujące łatwe, wpadające w ucho melodyjki, okapujące takim meksykańskim ciepłem, nie tylko mają spełniać ową funkcję uwiarygodniającą miejsce akcji, lecz w pewien sposób wydają się być także odbiciem twórczości samej Fridy Kahlo. Twórczości utrzymanej w ciepłych, częstokroć agresywnych barwach. Goldenthal w jakiś sposób stara się muzyką oddać ów magiczny świat. Od siebie więc do banalnych melodyjek dodaję pewne nietypowe zwroty, które przypominają nam, że mamy do czynienia z kompozytorem nieszablonowym, twórcą dalekim od typowej tapetowości Hollywoodu. Oczywiście wszystko jest tu odpowiednio stonowane, lecz uważny słuchacz rozpozna te momenty, w których nieokiełznana wyobraźnia Fridy Kahlo, łączy się w z muzycznymi kreacjami Goldenthala (końcówka La Cavalera, początek Burning Red).

Mimo tych wszystkich pozytywnych opinii soundtrack z Fridy daleki jest od doskonałości. Napakowanie samego filmu ogromną ilością piosenek sprawiło, że nie było potrzeby tworzenia zbyt wielu różnorodnych tematów. No i niestety cierpi na tym muzyka instrumentalna, na dłuższą metę brzmiąca trochę monotonnie (utwory wyłamujące się z konwencji są albo za krótkie, albo za mało wyraziste, żeby zapaść w pamięć). Kolejnym minusem jest stosunkowo słabe (jak na płytę nagrodzoną Oskarem) oddziaływanie w filmie. O ile zdjęcia Rodrigo Prieto porażały swą kreatywnością muzyka nie potrafiła się ponad nie wybić, będąc przyćmionym tłem. Nie tego oczekuję od ścieżki dźwiękowej, i to jeszcze kogoś takiego jak Elliot Goldenthal. Ostatnie zastrzeżenia mam do oryginalności. Widać, że kompozytor przygotowując się do napisania muzyki zbadał ludową muzykę meksykańską, ale też z pewnością nie pogardził nazwiskami hiszpańskimi (Joaquin Rodrigo- którego ślady rozsiane są po całej partyturze). Ciekawe podobieństwo nasunęło mi się przy okazji słuchania utworu Still Life. Mianowicie mam nieodparte wrażenie, że słychać tu słynny temat Zbigniewa Preisnera z Dekalogu V. Wiem, że to pewnie przypadek, ale jako zboczony kronikarz oryginalności piętnuje to jako wadę…

Na sam koniec warto zadać jeszcze jedno pytanie: czy płyta istotnie zasłużyła na Oskara? Czy wśród nominowanych kandydatów nie było dzieła lepszego? Problem w tym, że bardziej kreatywne dokonanie stworzył Philip Glass, komponując muzykę do „Godzin”. Dlaczego więc to Goldenthal dostał nagrodę? Czyżby znów spisek akademii? Jak kiedyś zauważył jeden z rodzimych recenzentów (Tomek Rokita) być może kompozytor otrzymał tu Oskara za całokształt twórczości. Jako rodzaj rekompensaty za wcześniejsze, wielkie partytury, które przegrywały nagrody ze względu na słabą jakość filmów z jakich pochodziły. Ale zapewne nie tylko. Frida jako chyba jedyna z nominowanych ścieżek, tak wyraźnie odstawała od szablonu (nawet Glass był w pewien sposób typowy), a jak wiadomo Akademicy czasem lubią docenić inność („Rydwany Ognia”). I taka zapewne jest tajemnica sukcesu tej, jakby nie było skromnej przecież kompozycji.

Nie zmienia to faktu, iż tworząc muzykę do Fridy, Goldenthal zaskoczył po raz kolejny. Podczas gdy wszyscy spodziewali się po jego kompozycji dysonansowego dziwadła, niesłuchalnego dla mas, on napisał muzykę prostą, jakby zupełnie nie swoją… Muzykę która bardzo dużo wspólnego ma z opisanym na początku obrazem „Dwie Fridy”. Nie wiem, ale słuchając jej ciśnie mi się na myśl podtytuł: „Dwa Goldenthale”. Na krześle siedzą dwaj twórcy. Jeden to ten typowy: atonalny, niesłuchalny Elliot, drugi to ten nowy, prosty, ciepły, w ręku mocno ściska medalion ze swoją żoną Julie Taymor. Obie postaci łączy jedna arteria, która po jednej stronie jest przecięta. Niestety mimo, iż wytężam wzrok nie mogę dojrzeć który z Elliotów się wykrwawia… Widząc co się dzieje z dużym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że jeden z nich umrze… Który???? Okaże się.


Najnowsze recenzje

Komentarze