Jest rok 1963. Ford Motor Company próbuje ratować swoją pozycję na rynku imając się różnych pomysłów. Jednym z nich jest próba zaistnienia w sportach motorowych poprzez udział i wygraną w dwudziestoczterogodzinnym wyścigu Le Mans. Aby zrealizować te śmiałe plany należy stworzyć samochód, który byłby w stanie konkurować z owianymi legendą maszynami zespołu Ferrari. Tego karkołomnego zadania podejmuje się genialny konstruktor Caroll Shelby, który wraz z ekscentrycznym kierowcą Kenem Milesem. Finał tych starań jest nam doskonale znany, ponieważ film Le Mans ‘66 (w Stanach wyświetlany pod tytułem Ford v Ferrari) oparty został na autentycznych wydarzeniach ze słynnego, francuskiego wyścigu. Ukazane obiektywem kamery Jamesa Mangolda, zyskały dodatkowy atut w postaci świetnie zrealizowanego, intrygującego na wielu płaszczyznach, widowiska. Już sam sposób prowadzenia narracji pozwala zapomnieć o jakimkolwiek znużeniu mimo dwu i półgodzinnego czasu trwania tego obrazu. Piękne zdjęcia oraz dynamiczny montaż dają o sobie znać w licznych scenach wyścigów oraz we fragmentach obrazujących pracę zespołu nad prototypem GT40. Ale film Le Mans ‘66 nie miałby tak dużej siły przekonywania, gdyby nie kreacje aktorskie Matta Damona i Christiana Bale’a. Wszystko to składa się na doskonałe widowisko wpisujące się w kanon najlepszych osiągnięć Jamesa Mangolda oraz filmów traktujących o wyścigach.
Kiedy na początku 2018 roku świat obiegła informacja o angażu Mangolda do Le Mans, można było w ciemno obstawiać komu przypadnie rola stworzenia ścieżki dźwiękowej. Wszak większość ostatnich projektów tego reżysera (The Wolverine, Logan, 3:10 do Yumy zilustrował muzycznie Marco Beltrami. I faktycznie niedługo potem amerykański kompozytor potwierdził swój udział, ale wraz z Buckiem Sandersem. Niby nic nowego, bo przecież historia współpracy obu tych panów sięga połowy lat 90., ale rzadko kiedy mamy okazję przeczytać nazwisko Sandersa jako współkompozytora. Aranżer i twórca wszelkiej maści elektroniki w ścieżkach Beltramiego tym razem obarczony został znacznie większą rolą, a to głównie przez wzgląd na charakter samej partytury.
Już na wstępie prac Mangold chciał, aby ścieżka dźwiękowa nawiązywała do popularnych brzmień z lat 50. i 60., kiedy królował jazz, a coraz większą popularność zyskiwała muzyka rockowa. Tradycyjna, orkiestrowa ilustracja nie wchodziła w grę. W ruch poszły więc gitary (akustyczne, elektryczne i basowe), fortepian, wszelkiego rodzaju perkusjonalia i trąbki. Piętnastoosobowy skład tworzonego w ten sposób zespołu spotykał się aż na pięciu osobnych sesjach nagraniowych, gdzie przy udziale samego reżysera rejestrowano wcześniej przygotowany materiał lub improwizowano nanoszone w toku tych prac zmiany. W niczym nie przypominało to tradycyjnego sposobu ilustrowania filmu. Czasami bliżej było temu do jam session, gdzie każdy mógł dorzucić coś od siebie. Ale gdzie w tym wszystkim rola Sandersa? Jak wspominał Beltrami w jednym z wywiadów, Buck Sanders wykonał kawał fantastycznej roboty z materiałem przeznaczonym na gitary i perkusje. Muzyka akcji to w głównej mierze jego zasługa. Natomiast materiał tematyczny i dramaturgiczny oraz sposób ich zagospodarowania było już domeną Beltramiego. Powstała w ten sposób, godzinna oprawa muzyczna tętni życiem, świetnie wpasowuje się w realia filmowe i… łatwo wpada w ucho.
Bynajmniej nie tylko na oryginalnej ilustracji koncentruje się uwaga odbiorcy. Film Mangolda sporo miejsca przeznacza również na epokowe szlagiery z lat 50. i 60. To one najczęściej wybrzmiewają w montażach podróży, scenach rozgrywających się w charakterystycznych przestrzeniach, czy na imprezach motoryzacyjnych. Muzyka Beltramiego i Sandersa świetnie lawiruje pomiędzy tymi trackami, przejmując inicjatywę w bardziej wymagających sekwencjach. Tym samym daje się zauważyć duży dystans z jakim kompozytorzy podeszli do sfery dramaturgicznej. Budowanie relacji między bohaterami, obserwowanie ich tarć i trudnej współpracy początkowo odbywa się praktycznie bez muzycznej ingerencji. Dopiero w dalszej części filmu, kiedy frustracja i determinacja zbliżają Shelby’ego z ekscentrycznym kierowcą – wtedy muzyka ilustracyjna staje się nieodzownym towarzyszem ich działań. Oczywiście najbardziej aktywna wydaje się w licznych scenach wyścigów oraz testów konstruowanego auta. Wartkie tempo dyktowane przez wszelkiego rodzaju perkusjonalia uzupełniane są gitarowym tematem przewodnim. Odrobina fuzzu dodaje ścieżce dźwiękowej nutkę drapieżności, a kumulowane napięcie fenomenalnie rozładowywane jest przez jazzujące trąbki. Wszystko to oczywiście w bardzo nowoczesnym wydaniu z postprodukcyjną pedanterią typową dla ścieżek Beltramiego. Mamy więc bardzo umiejętne zagospodarowaną przestrzeń pozwalającą zaistnieć niemalże każdemu zaangażowanemu do wykonawstwa instrumentowi. I co ciekawe wszystko to doskonale uwypuklone jest przez filmowy miks dźwięku, który nie spycha ilustracji na szare tło doświadczenia audytywnego.
Kwestia sięgnięcia po album soundtrackowy po zakończonym seansie jest więc dla miłośnika muzyki filmowej bezdyskusyjna. Zasadniczym problemem, jaki się zrodzi przy tej okazji dotyczyć będzie wydania. Z jednej strony otrzymaliśmy bowiem album zestawiający ze sobą piosenki wybrzmiewające w filmie oraz highlighty z original score Beltramiego i Sandersa. Ten soundtrack ukazał się w formie fizycznego krążka. Takiego szczęście nie miało wydawnictwo ukierunkowane tylko i wyłącznie na muzykę ilustracyjną. Opublikowany przez Hollywood Records, cyfrowy album z „original score”, daje nam wgląd w 40-minutową, dokładną selekcję materiału, który miał okazję wybrzmieć w filmie. Efektem tych starań jest szalenie atrakcyjne słuchowisko, które z pewnością przypadnie do gustu miłośnikom takich klawych, gitarowo-perkusyjnych scorów, przypominających to, co niegdyś Hans Zimmer stworzył na potrzeby Wyścigu Rona Howarda.
Beltrami i Sanders wydają się iść nieco dalej w epatowaniu luźnym tonem i charakterną tematyką. Już pierwszy kawałek zatytułowany po prostu Le Mans 66 stawia przed nami pierwszorzędny fragment akcji zaczerpnięty ze sceny wyścigu Daytona. Bogato zaaranżowany i fenomenalnie wykonany jest wymarzonym wstępem do dalszego odkrywania materiału ilustracyjnego. I jak można się domyślić, tak entuzjastyczne i porywające granie nie będzie domeną każdego zwartego na wirtualnym albumie, utworu. Całe szczęście, że producenci odpuścili trzymanie się chronologii filmowej. Przyjemność obcowania z muzyczną akcją jest więc równomiernie rozłożona po całej albumowej przestrzeni. Do najbardziej „nośnych” fragmentów zaliczyć możemy Driving in the Rain, Chasing Bardini oraz oprawa z końcówki tytułowego wyścigu – The Request / The Car Is Yours / Perfect Lap. Przyjemność ze słuchania tego soundtracku nie ulatnia się tak szybko, jak tylko kończą się wyżej wspomniane kawałki. Wplatane pomiędzy nie luźne w wymowie, jazzowe lub funkowe utwory, przywołują sceny, w których armia prawników Ford Motor Company staje na głowie, aby spełnić wygórowane oczekiwania swojego szefa. Dosyć swobodnie potraktowane zostały również pierwsze tarcia pomiędzy Shelbym a Milesem, choć akurat tych fragmentów najmniej uświadczymy na oficjalnym albumie. Więcej takowych znajdziemy na specjalnym promo dedykowanym amerykańskim akademikom filmowym. Ale drobnica w traciliście skutecznie odpycha przypadkowego odbiorcę.
W przypadku oficjalnego soundtracku nie ma mowy o jakichkolwiek rozczarowaniach. Cyfrowe wydanie original score serwuje nam właściwie wszystko, czego oczekiwalibyśmy od takiego albumu po zakończonym seansie. No prawie… Fajnie byłoby do tej stawki dorzucić również kilka klawych piosenek, które wybrzmiały w widowisku Mangolda. Ale tutaj wszystko rozbija się o podejście wytwórni do klienta. Bo nie widzę przeszkód, aby z tego, co opublikowano na dwóch osobnych słuchowiskach skonstruować jeden konkretny krążek. Coś, co zadowoliłoby zarówno amatorów składanek, jak i tradycjonalistów zasłuchujących się w oryginalnie tworzonych ilustracjach. Kwestię wyboru pozostawiam więc do indywidualnych przemyśleń. Jedno natomiast jest pewne. Ścieżka dźwiękowa do Le Mans ‘66 zdecydowanie zasługuje na uwagę miłośników filmów o wyścigach. Również entuzjastów twórczości Marco Beltramiego, dla którego Le Mans ‘66 jest być może jedną z lepszych prac ostatnich lat.