Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Marco Beltrami

Flight of the Phoenix (Lot Feniksa)

(2004)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 05-12-2013 r.

Lata 2003-2004 były dla Beltramiego jednym z najlepszych okresów w jego karierze. Nie dość, że przypadło mu w udziale stworzenie oprawy muzycznej do trzech blockbusterów, z którego to zadania wyszedł raczej obronną ręką (Hellboy, Terminator 3 i Ja, Robot), to na dodatek poznał reżysera nawiązując z nim współpracę po dziś dzień. A był nim John Moore, który po całkiem dobrym debiucie w postaci filmu Za linią wroga zwrócił się właśnie do Marco Beltramiego z propozycją napisania muzyki do remake’u kultowego filmu z lat 60-tych, Lot Feniksa. Czemu nie był to Don Davis, który wszak świetnie poradził sobie z poprzednim filmem Moore’a? Tego nie jestem w stanie dociec, choć wiele wskazuje na to, że Davis po bardzo morderczej pracy nad Matrixami i dwoma dokumentami postanowił odpuścić sobie dalszą filmową pracę na ten rok, co w konsekwencji przełożyło się na długą absencję w branży. Abstrahując od pobudek jakie skłoniły reżysera i producentów do skorzystania z usług Beltramiego, efektem tego była partytura umiejętnie odnajdująca się w filmowych kadrach i neutralnie prezentująca się poza nimi.

Dogodną przestrzeń do zaistnienia, co jak co, barwnej muzyki Beltramiego stworzyła historia znana nam już z pierwowzoru filmowego – Start Feniksa (1965). Otóż mamy tu grupkę nafciarzy, którzy ewakuując się i przelatując nad pustynią Gobi napotykają silną burzę piaskową i rozbijają się na samym środku odludzia. Mając zapas żywności na niespełna miesiąc postanawiają wybudować z części rozbitej maszyny całkiem nowy samolot, gdyż, jak podejrzewają, szanse na odnalezienie ich żywych przez ekipy ratunkowe będą bardzo znikome. Sam film nie wnosi nic nowego do historii. Jest to po prostu wierna kopia oryginału, odświeżona pod względem stylistycznym i takowo również zrealizowana. Trzon historii pozostaje jednak ten sam – zmaganie się z własnymi słabościami i monochromatyczna sceneria, która wręcz przytłacza swoim ogromem.

Paradoksalnie, nie potężne brzmienie, ale subtelne rozciągłe frazy i względny minimalizm najlepiej sprawdzają się w takich warunkach. Charakterystyczne arabskie skale, „pustynna” etnika bazowana na instrumentach perkusyjnych i wokalach oraz liryka wypływająca z wielu relacji jakie tworzą się pomiędzy bohaterami… Te wszystkie elementy znalazły swoje ujście w muzyce Beltramiego, choć jak można było się spodziewać, nie darował on sobie również polifonii w co bardziej dramatycznych fragmentach filmu. Ów złoty środek pomiędzy nadętą epiką, a podążającym za fabułą underscore każe patrzeć na partyturę do Lotu Feniksa jako na bardzo poprawne, nie narzucające się rzemiosło. Rzemiosło w niczym nie rewolucjonizujące gatunku w jakim tworzy Moore, a tym bardziej nie wnoszące żadnego novum do warsztatu amerykańskiego kompozytora.

Bardziej adekwatnym byłoby stwierdzenie, że partytura ta jest wypadkową kilku poprzednich projektów, jakie podejmował Beltrami. Czasami wręcz w sposób dosłowny! Już pierwsze minuty spędzone nad albumem soundtrackowym będą tego żywym przykładem, ale o tym poniżej. Sama płyta nie oferuje nam zresztą nadmiaru wrażeń. Oto bowiem otrzymujemy niespełna 40-minutowy soundtrack z niewiele obszerniejszego materiału źródłowego, przy którym nie sposób się solidnie wynudzić.


Pierwsze dwa utwory to powolne odkrywanie kart, jakimi grał będzie kompozytor przez najbliższe kilkadziesiąt minut. Rozpoczynający album Elliot to nie tylko motyw odwołujący się do jednego z głównych bohaterów – konstruktora tytułowego Feniksa – ale przede wszystkim materiał tematyczny dla całej ekipy rozbitków, którzy podejmują się karkołomnego zadania budowy nowej maszyny. Instrumentarium do jakiego sięga tu Beltrami nie powinno dziwić. Początki bazują na minimalistycznej grze dętych drewnianych, kilku subtelnych instrumentów perkusyjnych i rozciągłych puzonów, które genialnie dysonują z tym nieco schizofrenicznym materiałem. Gdy dorzucimy jeszcze etniczny wokal otrzymujemy zdecydowanie jeden z lepszych utworów na krążku. Niewiele gorszym pod tym względem wydaje się Approaching Storm, który w głównej mierze skupia się na owym etnicznym elemencie partytury. Wszystko do momentu kiedy samolot ulega potwornemu żywiołowi. Wtedy kompozytor sięga po patetyczny motyw prezentowany nam w formie marszu, a który to wydaje się kalką podobnego w wymowie tematu z napisanego kilka miesięcy wcześniej Ja, robot. Przypadek? Nie sądzę.



Takich „odwołań” spotykamy tu co nie miara. Przykładowo, kluczowe utwory akcji, takie jak Electrical Storm przypomną nam rytmiczne orkiestrowo-elektroniczne frazy z trzeciej części Terminatora – trochę bardziej stonowane, ale podobne w stylistyce. Sama etnika również nie grzeszy banałem i ogólnie przyjętym do kanonu schematem. Niemniej jednak Beltrami nie okazuje totalnej pasywności. Kiedy trzeba potrafi zrobić użytek również i ze swojego eksperymentatorskiego warsztatu. Odwołując się do tradycyjnych instrumentów nie stroni od wielu edycyjnych zabiegów oraz „wciskania” do tego jakże surowego środowiska muzycznego syntetycznych środków muzycznego wyrazu. Przykładem niech będzie mój ulubiony utwór na płycie, Heat Dream, który w sposób bardzo… rockowy opisuje nam scenę morderczej wędrówki Franka przez pustynię w poszukiwaniu jednego z członków załogi. Wpleciony w agresywny gitarowy temat żeński wokal daje nam spektakularną mieszankę przypominającą trochę eksperymenty, jakie na potrzeby Helikoptera w ogniu urządzał Hans Zimmer. Podobna konwencja podejmowana jest jeszcze w nieco mniej wyrazistym utworze, Heat Stroke.



Niestety potencjał dobrego słuchowiska bardzo szybko ustępuje miejsca niezbyt absorbującej uwagę ilustracji. I gdyby nie optymalna długość albumu i mocniejsze akcenty rozsiane na przestrzeni ostatnich piętnastu minut moglibyśmy zostać zawiani piachem nudy. Bardziej aniżeli pustynny underscore na nerwy może działać plastikowa epika jaką wciska nam Beltrami. Scena finałowa (Homeward) to mainstream w najczystszej postaci i o ile w filmie dosyć dobrze komponuje się z happy endem, to na płycie najzwyczajniej w świecie irytuje burząc jako taki klimat mozolnie budowany przez tych kilkadziesiąt minut minimalistycznego grania.



Pomimo wielu oczywistych wad, ścieżka dźwiękowa do Lotu Feniksa wpisuje się w szereg średniaków nie przynoszących autorowi wstydu. Aspekt funkcjonalny został tu zachowany, a co zaś się tyczy estetyki… Ne jest to majstersztyk celujący w atencję szerokiego spektrum odbiorców, ale mogę zapewnić, że poświęcony temu albumowi czas na pewno nie będzie kompletnie zmarnowany. Tak jak w wielu partyturach Beltramiego także i tutaj znajdziemy bowiem kilka miłych dla ucha fragmentów skutecznie rekompensujących wszechogarniający banał. Umiarkowanie polecam.

Najnowsze recenzje

Komentarze