Lata 90-te upłynęły Jerry’emu Goldsmithowi przede wszystkim na przeciętnych z reguły bądź słabych wręcz projektach sensacyjnych, thrillerach czy naiwnych komedyjkach, od których odskocznię stanowiły co jakiś czas pojedyncze przedsięwzięcia przygodowe i praca nad kolejnymi częściami sagi Star Trek. Poza perełkami pokroju Nagiego instynktu to te właśnie okazjonalne powroty do ciekawszych muzycznie gatunków pozwalały kompozytorowi szerzej rozwinąć wachlarz jego nieprzeciętnych umiejętności i potwierdzić jego niepodważalny status mistrza filmowej ilustracji. W czasach tej posuchy, wspominając dwie poprzednie dekady pełne artystycznych sukcesów twórcy, miłośnicy jego muzyki jak manny wypatrywali projektu, którym Goldsmith mógłby powrócić do pamiętnego, epickiego brzmienia lat 70-tych i początku lat 80-tych, brzmienia które wielkimi klasykami gatunku uczyniło The Wind and the Lion, Masadę, czy po części również ostatnią część trylogii Omen. Szansa taka pojawiła się w 1995 roku, kiedy hollywoodzki reżyser Jerry Zucker zamarzył sobie ożywić legendę arturiańską, w swobodnej, mocno przetworzonej formie. Goldsmith zaproszony został do prac nad filmem i zaserwował fanom partyturę… jakiej w tym czasie mogli się po nim spodziewać.
Żeby zrozumieć Rycerza króla Artura i zaakceptować jego płaszczyznę odniesienia, trzeba na ewolucję stylu kompozytora spojrzeć z szerszej perspektywy, zwłaszcza że ewolucja ta nie była w gruncie rzeczy procesem przebiegającym konsekwentnie i na wszystkich polach. Goldsmith lat 80-tych był eksperymentatorem, Goldsmith lat 90-tych zaczął pisać od linijki. Uproszczenie muzycznego języka, na które wskazywali wielokrotnie recenzenci i znawcy gatunku, nie wzięło się oczywiście z niczego i nie nastąpiło w jednej chwili. Poprzednik First Knight, czyli Lionheart wykazuje liczne tego typu tendencje (wystarczy porównanie do Masady), nie ma zbytnio zróżnicowanej barwy i jest raczej popisem stricte technicznym; ale już słynna Pamięć absolutna to przykład bardzo skomplikowanej i dogłębnie przemyślanej partytury. Trudno było zatem zdecydować, w którym kierunku przy okazji filmu Zuckera pójdzie Goldsmith (zwłaszcza, że wkrótce powstać miała zaskakująca, pełna kolorytu i inspiracji muzyka do The Ghost and the Darkness), jedyną wskazówką mogły być dość przeciętne lata 93-94, które najdobitniej chyba pokazały, jak kompozytor zmienił swój język w ciągu dekady. First Knight nie mógł zatem w takiej sytuacji brzmieć dość barwnie, choć powinien.
Partytura ta ma wszystko, czego gatunek wymaga, zarówno jeśli mowa o symfonicznym rozmachu, jak i tematyce (która mimo wszystko nie jest nazbyt rozbudowana), niemniej odnieść można wrażenie, że całość muzycznej idei została w swoisty sposób stłumiona, ograniczona do jednej płaszczyzny. Nie chodzi tu oczywiście o brak głębi intelektualnej, której nikt po kinie przygodowym nie oczekuje, ani o brak emocji, których Rycerzowi…, jak każdej zresztą pracy Goldsmitha, nie brakuje, chodzi przede wszystkim o sztampę, która ilustracji tej towarzyszy niemal na każdym kroku. Pierwszym tego przykładem jest muzyka akcji – oczywiście, Goldsmith był zawsze mistrzem, jeśli chodzi o dźwiękowy opis batalistyki, jednakże First Knight to w dużej mierze akcja napisana od linijki, według utartych schematów. Oklepane chwyty utworu To Leonesse, czy wciągająca, ale przewidywalna sekwencja Raid on Leonesse (która wprowadza, mimo wszystko, jeden z najciekawszych elementów ścieżki, czyli złowieszczy motyw dla Malaganta), sprawdzają się oczywiście w roli filmowej ilustracji bardzo dobrze, ale nie wymagałyby wielkich przeróbek, by równie sprawnie funkcjonować w pierwszym z brzegu filmie sensacyjnym. Otwierająca całość fanfara cierpi na tę samą przypadłość, brzmi zresztą jak temat, który Goldsmith mógłby napisać w ciągu dziesięciu minut, a nie temat, który zasługiwałby na status symbolu ścieżki. Jest zatem poprawnie, ale i sztucznie zarazem.
Na szczęście, nie do końca, bo kompozytor za wspomniane wyżej słabostki rehabilituje się w znakomitym stylu. Bardzo tradycyjny i subtelny przy tym temat miłosny brzmi równie pięknie, jak wcześniejsze dokonania Goldsmitha na tym polu; nobliwy temat przewodni, choć przetwarza wszystkie znane klisze eposu rycerskiego i cierpi z powodu braku nieco bogatszej aranżacji, zgrabnie spaja całą partyturę i nadaje jej odpowiedniego tonu; siedmionutowy motyw Malaganta wreszcie, wpleciony w sekwencje akcji w dość typowym dla twórcy, ale wciąż powalającym stylu, prezentuje się, zwłaszcza w filmie, niezwykle efektownie i sugestywnie przy tym. Nadchodzi wreszcie spektakularny, 11-minutowy finał, za który gotów byłbym oddać połowę prac Goldsmitha lat 90-tych (z dodatkiem w postaci twórczości 3/4 współczesnych kompozytorów) – a więc Arthur’s Farewell, utwór oczywiście przeszarżowany, ale będący najlepszą partią chóralną artysty od czasu trylogii Omen, a więc i niepowtarzalną płytową perełką, oraz dostojny Camelot Lives, który w iście epickim, przepięknym stylu kończy całość poruszającą repryzą tematu przewodniego. Jerry znów jest na szczycie.
Wielokrotnie już skrytykowano opisywane tu wydanie wytwórni Epic, będące istotnie jedną z najbardziej rozczarowujących edycji muzyki Goldsmitha, jakie ujrzały światło dzienne i będące przyczyną, dla której powstały dwa hojne bootlegi. Zupełnie pominięty na oficjalnym albumie temat Lancelota to rzeczywiście gratka, choć tak skąpo przez kompozytora wykorzystana, że aż dziw bierze, jakim cudem te parę minut przygodowego heroizmu (słynny pościg trwa ledwie kilkadziesiąt sekund) stało się głównym obiektem poszukiwań fanów na całym świecie. Mnie osobiście na wydaniu Epic zabrakło przede wszystkim filmowego prologu, czyli łagodnej aranżacji tematu przewodniego, oraz pasjonującej muzyki akcji ze sceny zasadzki w lesie. Te kilka minut, wraz z zaznaczeniem obecności Lancelota, zapewniłoby niewątpliwie bardzo dobry album, i wręcz modelową prezentację ścieżki dźwiękowej. Wypełniona po brzegi płyta, jaką stanowi każdy z bootlegów z osobna, nie przekonuje mnie z kolei, w moim mniemaniu bowiem nie ma tu wystarczająco dużo ciekawego materiału, a standardowy underscore Goldsmitha wraz ze standardową muzyką akcji (chociaż Night Battle prezentuje się bardzo smakowicie) obniżają nieco wartość całości – całości, która podobnie jak Mumia i Trzynasty wojownik jest muzyką bardzo solidną, w wielu miejscach ekscytującą, ale zarazem mało pomysłową i jakby nie do końca zainspirowaną. Czyli dość typową dla Goldsmitha 60-latka.