Kiedy zaczynamy myśleć, że w kinie grozy powiedziano już wszystko, wtedy pojawia się kolejne całkiem miłe zaskoczenie, czego przykładem jest najnowsza produkcja platformy streamingowej Netflix. Debiutująca tam na początku lipca 2021 roku, Ulica Strachu, to w gruncie rzeczy ekranizacja pewnych opowiadań zaczerpniętych z bestsellerowej serii książek tworzonych przez Roberta Lawrence’a Stine’a. Amerykanin pisał z początku dosyć lekkie książki kierowane dla najmłodszych, ale po publikacji swojego pierwszego horroru, który szybko stał się bestsellerem, uznał, że młodzież po prostu lubi się bać. Seria Fear Street doczekała się ponad pięćdziesięciu historii, spośród których do filmowej adaptacji wybrano tylko jedną. Niemniej rozgrywa się ona w trzech różnych liniach czasowych i przeprowadza widza po mrocznej przeszłości małej amerykańskiej mieściny. Jest zatem rok 1994. Grupa nastolatków odkrywa, że cyklicznie powracająca seria morderstw, jakie od wielu pokoleń terroryzują mieszkańców Shadyside, może być ze sobą powiązana. To odkrycie stawia młodych ludzi w śmiertelnym niebezpieczeństwie i tylko dotarcie do prawdy może ich uchronić przed krwawym końcem. I jak to w młodzieżowych slasherach bywa, mimo otoczki grozy i sporej ilości scen gore, to jednak całość widowiska zamknięta jest w zaskakująco lekkim tonie, do złudzenia przypominającym pewną kultową serię zapoczątkowaną mniej więcej w czasach, w których rozgrywa się akcja pierwszego epizodu Ulic Strachu. O jaką serię chodzi?
Kierująca całym projektem, Leigh Janiak, miała konkretną wizję nie tylko na tworzone przez siebie filmy, ale i na ścieżkę dźwiękową. Większość swojej kariery poświęciła horrorom doskonale rozumiejąc jego potrzeby, a prywatnie była również wielka fanką kultowej serii Krzyk. Sama zresztą miała okazję nakręcić kilka epizodów powstałego na jej podstawie serialu z 2015 roku. Jej marzeniem było więc zaangażowanie do współpracy człowieka bezpośrednio związanego z tymi produkcjami – Marco Beltramiego. Kompozytor zaintrygowany eksperymentalną formą projektu zgodził się na ten angaż, ale jak to w jego przypadku ostatnio bywa, nie podjął się tego olbrzymiego wyzwania sam. Postanowił zgromadzić u swego boku grono zaufanych pomocników, którzy byliby odpowiedzialni za poszczególne etapy opowiadanej historii. I tak oto do zilustrowania pierwszego obrazu, którego akcja rozgrywa się w 1994 roku zaprosił Marcusa Trumppa. Drugi rozdział historii powędrował na ręce Brandona Robertsa, a trzecim miała się zająć Anna Drubich. Jaka w tym wszystkim była rola samego Beltramiego?
Kiedy przyjrzymy się stylistyce w jakiej zamknięte są poszczególne rozdziały historii, wtedy jak na dłoni wyrasta cała koncepcja dotycząca ścieżek dźwiękowych. Pierwszy film rozgrywający się w 1994 roku, to ewidentny pastisz hitowych obrazów Wesa Cravena. Świadczy o tym nie tylko luźny ton w jakim przemawia widowisko, mimo licznych scen grozy. Także ogólna konstrukcja fabularna wciskająca w tego typu rozrywkę jakieś formy kina detektywistycznego. Choć wszystko to oblane jest lepkim sosem przesady balansującej miejscami na granicy absurdu, to jednak jest to bardzo wdzięczne pole do tworzenia spektakularnych, głęboko osadzonych w tradycji kina grozy, ścieżek dźwiękowych. I Marco Beltrami doskonale to wykorzystał. Można wręcz napisać, że niejako powrócił do swoich korzeni – do momentu, kiedy tak na dobrą sprawę dopiero kształtował swój kręgosłup twórczy w licznych filmach grozy. Dlatego też stworzenie odpowiedniego pomostu pomiędzy pierwszą odsłoną Ulic Strachu, a Krzykiem nie była skomplikowana. Obowiązkowo musiała się pojawić potężnie brzmiąca orkiestra dobitnie podkreślająca to, co dzieje się na ekranie. Nie zabrakło również wstawek chóralnych oraz miłego dla ucha tematu przewodniego zamkniętego w ciekawym montażu orkiestrowo-elektronicznych eksperymentów z wstawką wokalną. Coś wam to przypomina? Słusznie, jeżeli wasza wyobraźnia wędrować będzie w kierunku utworu Trouble In Woodsboro z pierwszego Krzyku. Słychać, że kompozytorzy doskonale bawili się parafrazując te fragmenty.
Okazją do jeszcze ciekawszej zabawy z klasyką gatunku dostarczała druga część filmowej trylogii rozgrywająca się w 1978 roku. W tym przypadku Leigh Janiak chciała zwrócić się w kierunku arcymistrzowskiego dzieła, jakie Jerry Goldsmith stworzył na potrzeby serii Omen. I ponownie okazało się, że sięgnięcie po Marco Beltramiego było najtrafniejszym wyborem. Raz, że amerykański kompozytor był wielkim miłośnikiem twórczości Goldsmitha i przez wiele lat (szczególnie u progu swojej przygody z kinem grozy) właśnie jego śladami próbował podążać. Po drugie Beltrami miał możliwość ilustrowania współczesnego remake’u, który przecież nie unikał nawiązań do oryginału. Wszystko to zapewniło odpowiednie doświadczenie i zaplecze, aby skutecznie wejść w buty wielkiego Maestro. Druga odsłona Ulic Strachu, bardziej niż w przypadku wcześniej wspomnianego remaku’u, dawała tu pole do stworzenia pastiszu. Marco Beltrami zatrudnił do pomocy Brandona Robertsa, z którym miał troszeczkę krótszą, ale niezwykle imponującą historię współpracy. A efektem tego jest piekielnie angażująca ścieżka dźwiękowa, która dosłownie wchodzi w buty Jerry’ego Goldsmitha komponującego swoją oscarową partyturę. Najbardziej uderzającym podobieństwem jest oczywiście bardzo mocne przywiązanie do szeptanych lub krzyczanych partii chóralnych, odpowiedzialnych w głównej mierze za budowanie grozy. Ale błędem byłoby sprowadzanie wszystkiego do pojedynczego zabiegu. Najbardziej ciekawe rzeczy dzieją się w orkiestracjach, które do złudzenia przypominają te tworzone na potrzeby serii Omen. Nie przesadnie bogate i oddające pierwszeństwo instrumentom smyczkowym oraz dętym drewnianym. Maestria w komponowaniu każdego detalu jest tutaj bardziej odczuwalna aniżeli w przypadku większości ścieżek dźwiękowych Beltramiego do horrorów. Można tylko poddać pod pewną wątpliwość kwestię funkcjonalności. O ile bowiem w przypadku pierwszego filmu zarówno obraz, jak i warstwa muzyczna nadawały na tych samych falach, tak w drugiej odsłonie rodzi się pewien dysonans na linii ultra-poważnej ilustracji, a nie do końca oddającym tę powagę filmem.
Więcej równowagi pod tym względem zapewnia trzecia odsłona filmowej serii Ulice Strachu. W tym przypadku przenosimy się do roku 1666 i poznajemy kobietę o imieniu Sarah, którą oskarża się o sprowadzenie na osadę serii nieszczęść. Okrzyknięta czarownicą musi uciekać przed żądnymi zemsty mieszkańcami. Czy dziewczyna faktycznie odpowiada za te wszystkie wydarzenia? Tego dowiadujemy się w dalszej części historii, którą tym razem zilustrowała muzycznie Anna Drubich. Czemu akurat zdecydowano się na taki angaż? W gruncie rzeczy, to wybór samego Beltramiego, któremu najwyraźniej przypadła do gustu współpraca z tą kompozytorką nad Upiornymi opowieściami w 2019 roku. W wywiadzie dla Variety, Rosjanka przyznała, że to głównie ona odpowiedzialna była za ilustrację, a główną inspiracją rzutującą na ostateczne brzmienie pracy była oprawa muzyczna do hitowego filmu Midsommar. Obok folkowych wynurzeń mamy więc dosyć stonowane fragmenty bazujące na dźwiękach pojedynczych instrumentach smyczkowych. Natomiast groza kreowana jest na bazie kontrapunktujących ze sobą nisko schodzących wiolonczel i wysokich rejestrów altówek. Z kolei bardziej dramatyczne momenty mają prawo odsyłać naszą wyobraźnię do Osady Jamesa Newtona Howarda.
Ciekawą kwestią jest to, że ostatni film serii Ulic Strachu nie koncentruje się tylko na wydarzeniach z 1666 roku. Ostatnie kilkadziesiąt minut to powrót do lat 90. i kulminacja całej trylogii z ostateczna konfrontacją. Mamy więc powrót do stylistyki narzuconej w pierwszym obrazie. I trzeba przyznać, że jako całość tworzy to naprawdę intrygującą i angażującą uwagę odbiorcy, mieszankę muzyczną, urzekającą na tyle, by sięgnąć po albumy soundtrackowe wydane przy okazji premiery filmów.
Wielką zaletą wydanego (niestety) tylko w formie cyfrowej zestawu trzech soundtracków jest ich bardzo korzystny czas trwania zamykający się w przedziale od 39 do 45 minut. Odpowiednia selekcja materiału, sprawiła, że nie sposób tu o jakąkolwiek nudę. A gdy dorzucimy do tego bardzo absorbującą treść oraz dopieszczoną do granic możliwości stronę techniczną – wtedy otrzymujemy być może jedną z najbardziej okazałych prac w dorobku Marco Beltramiego na przestrzeni ostatnich lat. Nie tylko zresztą jego, bowiem do współpracy zaprosił trójkę utalentowanych twórców. Laur zwycięstwa należałoby zatem rozdzielić po równo pomiędzy każdą z tych osób. Osobną kwestią jest natomiast fakt zaangażowania Beltramiego w realizowane ostatnio projekty. I nie chodzi tu tylko o omawiane trzy części Ulic Strachu. Zdaje się, że Amerykanin wypracował sobie pewien system, w którym z jednej strony bardzo mu wygodnie, z drugiej natomiast przynosi wymierne efekty. Niczym rasowy dyrygent prowadzi orkiestrę swoich pomocników i – co godne uwagi – rzadko kiedy wyprowadza ich na manowce. Jeżeli dzięki takim rozwiązaniom w nasze ręce mają trafiać takie perełki, jak Ulica Strachu, to ja nie mam nic przeciwko.