Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alexandre Desplat

Fantastic Mr. Fox (Fantastyczny pan Lis)

(2009)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 20-01-2010 r.

Niezliczone triumfy Pixara przysłaniają nieco fakt, że dzisiejsze kino animowane to nie tylko Ratatuje, Odloty i ich gorsze imitacje seryjnie produkowane przez inne wytwórnie, kino animowane to również pole do ciekawych eksperymentów, z których kilka w ostatnich latach przełamywało gatunkowe bariery z bardzo dobrymi rezultatami (Persepolis, Walc z Baszirem). Na niwie animacji postanowił sprawdzić się także jeden z największych oryginałów współczesnego Hollywoodu, Wes Anderson, który sięgnął po popularną książkę Roalda Dahla Fantastyczny pan Lis, stosując rzadko dzisiaj używaną metodę animacji stop-motion. Rezultat jest zdumiewający – takiej dawki szaleństw hollywoodzki mainstream w tej kategorii dawno już chyba nie widział.


Zanim Anderson sprowadził na pokład swojego projektu kompozytora do napisania oryginalnego score, dobrał zestaw piosenek, które w ostatecznej wersji filmu pełnią kluczową rolę. Na potrzeby obrazu kilka z nich napisała prominentna figura brytyjskiego rocka alternatywnego, Jarvis Cocker – finalnie w ścieżce znalazł się jeden jego utwór. Petey’s Song, bo o tej piosence mowa, w dziwaczny sposób wpisuje się w zupełnie nieprzewidywalny, zwariowany wręcz misz-masz, jaki stanowi zebrany przez Andersona songtrack. Czegóż tu nie ma: jest pochodząca z disney’owskiego serialu z lat 50-tych Ballad of Davy Crockett, w rytm której pan Lis wykonuje poranne ćwiczenia; są słynni The Beach Boys, których Heroes and Villians w absurdalny, ale w swoim dziwactwie intrygujący sposób towarzyszy scenie włamania na kurzą fermę; są The Rolling Stones z klasykiem Street Fighting Man, w takt którego zniszczony w akcie zemsty zostaje dom pana Lisa; są folkowe przyśpiewki Burla Ivesa; jest wreszcie przebojowy Let Her Dance do sceny finałowego tańca kukiełkowych zwierzaków. Istne szaleństwo, ale na swój sposób błyskotliwe – na pierwszy rzut oka nic tu do siebie nie pasuje, efekt końcowy wypada jednak o dziwo przekonująco. Czy w tym szaleństwie jest metoda – szczerze mówiąc, nie wiem, jednak mieszanka brzmi tak oryginalnie, że nie sposób przejść obok niej obojętnie.

W oparach andersonowego absurdu porusza się także najmniej chyba spodziewany na stołku kompozytorskim człowiek – Alexandre Desplat. Jako że w momencie jego angażu zestaw piosenek był już gotowy, Francuzowi pozostało uzupełnić własną, oryginalną muzyką te wątki, których Stonesi i The Beach Boys obsłużyć nie mogli. Wkład Desplata jest również istną kanonadą dziwacznych pomysłów, które na papierze zdawałyby się nijak do siebie nie przystawać, ale w jakiś sposób spełniają swoje zadanie. O ile początek płyty nie zwiastuje jeszcze tornada, Francuz zaczyna bowiem od inspirowanego folkiem i country lekkiego tematu dla tytułowego bohatera, o tyle potem zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki.


W pewnym momencie score zamienia się w absurdalny pastisz, w którym znalazło się miejsce zarówno na hołd dla Ennio Morricone, jak i dla klasyków francuskiej muzyki filmowej; znalazł się czas na pompatyczny marsz, na spaghetti western, nawet na militarystyczną, opartą o perkusję muzykę akcji. Na dodatek nad całością góruje napisana przez Desplata do słów zaczerpniętych z książki piosenka o trójce złowieszczych farmerów, z którymi pojedynkować się musi tytułowy bohater (!), zaśpiewana przez chłopięcy chór, jak gdyby żywcem wzięta z europejskiego kina lat 60. i 70. Żeby było zabawniej, pojawia się ona w jednym z kulminacyjnych momentów filmu, w scenie batalii z siłami nieprzyjaciela (Great Harrowsford Square), gdzie jej nieoczekiwane wejście poprzedzone jest filmowo-muzycznym hołdem dla… westernów Leone. Podobny ukłon w stronę twórcy Dobrego, złego i brzydkiego towarzyszy postaci psychopatycznego szczura, który to otrzymał własny temat (Bean’s Secret Cider Cellar, Just Another Dead Rat… ), bardzo kreatywny i dowcipny pastisz klasycznych dokonań Morricone. Score Desplata zamyka magiczny Canis Lupus, wnosząc niespodziewaną dawkę powagi i zadumy. Aby w całkowitą konfuzję wprawić miłośnika klasycznie rozplanowanych ilustracji dramatycznych, do worka wrzucono jeszcze dwa utwory Georgesa Delerue, w tym urocze Une Petite Ile z filmu Les Deux Anglaises et le Continent – czy to pomysł Andersona, czy może obeznanego w dokonaniach swoich pobratymców Desplata, z wywiadów z twórcami nie wynika, w każdym razie obaj panowie wykazują się chyba zbliżonym poczuciem humoru.

Przed wydaniem ostatecznego werdyktu warto skupić się jeszcze na chwilę na kwestii orkiestracyjnej i wykonawczej. Ścieżka nagrana jest znakomicie, daje o sobie znać przywiązanie Desplata do detalu, choć po charakterze muzyki nikt nie powiedziałby, że muzykę tę napisał właśnie Francuz, twórca zwykle mocno introwertyczny. Ideą przewodnią był taki dobór instrumentarium, by kojarzyło się ono z kukiełkowymi bohaterami filmu, jak mówi Desplat: ”By orkiestra składała się z instrumentów, na których kukiełki mogłyby grać”. Słychać więc delikatne, filuterne brzmienia fletu (sam kompozytor jest flecistą), sporo dętych drewnianych, cymbały, mandolinę, banjo, drumlę, wszechobecne jest również pogwizdywanie, co sprawdza się zarówno w pastiszach Morricone, jak i w wykorzystywanej stylistyce hillbilly. Kameralnego zespołu dopełnia od pewnego czasu z Desplatem współpracujący Traffic Quintet.

Fantastyczny pan Lis zaskakuje na każdym kroku, zarówno w przypadku score, który stanowi w karierze francuskiego kompozytora ewenement, jak i w ujęciu całościowym, jako że w filmie raz po raz zadziwia oryginalnymi, nietuzinkowymi zagraniami ilustracyjnymi. I choć czasami soundtrack używany jest przez Andersona wbrew logice, choć jego rola w kilku scenach jest nie do końca trafiona, to odwaga i pomysłowość dobranej muzyki w pamięci widza po prostu pozostają. Może się wydawać, że przy energetycznych przebojach rockowych Desplat będzie przygaszony i niesłyszalny, niemniej jednak w odpowiednich momentach przejmuje on inicjatywę, co najlepiej widać na końcowym etapie filmu. Album wydawać się może istnym bałaganem, ale jednego odmówić mu nie można: unikalności w skali rzadko spotykanej. Muzyka dla ciekawskich i poszukujących.

Najnowsze recenzje

Komentarze