Każdy początkujący kompozytor muzyki filmowej marzy o tym, aby pierwsze kroki stawiane w branży telewizyjnej zamienić później na iście hollywoodzką karierę. Kiedy już ten sen się ziści, trzeba kuć żelazo póki gorące, biorąc jak najwięcej i jak najbardziej głośnych projektów. Większość zapewne by tak postąpiła, ale nie James Horner. Mimo dosyć silnej pozycji w branży, jaką mógł się już poszczycić na przełomie lat 80 i 90, dalej poszukiwał i eksperymentował. Szukał przede wszystkim inspirujących, ciekawych historii, które można zamienić na odpowiedni zestaw muzycznych barw. Niekoniecznie jaskrawych i emanujących wieloma odcieniami, jak w przypadku animacji, czy filmów z pogranicza przygody i fantastyki. Czasami do amerykańskiego kompozytora przemawiały również bardziej intymne, żeby nie powiedzieć, że trudne historie. I jedną z takowych było Extreme Close-Up – film telewizyjny zrealizowany pod szyldem studia MGM.
Extreme Close-Up opowiada o pewnym nastolatku, Davidzie, który po śmierci matki zaczyna się powoli zatracać w swojej pasji. W manii rejestrowania wszystkiego na taśmach wideo, późniejszym oglądaniu tego i edytowaniu. Chłopiec za wszelką cenę chce dotrzeć do prawdy o śmierci swojej matki, która zginęła rzekomo w wyniku nieszczęśliwego wypadku samochodowego. Każdy kolejny film z jej udziałem wpędza go w coraz większe załamanie nerwowe, a napięte stosunku z ojcem i rodzeństwem tylko to potęgują. Cóż, film nie należy do najbardziej dynamicznych w sposobie prowadzenia narracji. Tak naprawdę niewiele się tu dzieje poza długimi scenami ukazującymi Davida przeglądającego zawartość kaset VHS oraz jego rozmowami z otoczeniem. Napięcie i duszna atmosfera wisi w powietrzu od pierwszej minuty i nie ustępuje aż do zakończenia tego dłużącego się obrazu. Niemniej jednak Extreme Close-Up porusza dosyć istotną kwestię, która rzadko kiedy podejmowana jest przez współczesnych filmowców. Problematykę osób z zaburzeniami psychicznymi i ich sposobami radzenia sobie z traumatycznymi wydarzeniami.
Mogę tylko przypuszczać, że właśnie ten wątek był magnesem, który ostatecznie przekonał Jamesa Hornera do porzucenia na chwilę kinowych projektów. Swoje musiał również zrobić odpowiedzialny za scenariusz do tego dramatu, Edward Zwick. Prawdopodobnie jeszcze na etapie prac nad dramatem historycznym Chwała, Zwick zdradził swoje plany odnośnie kolejnej produkcji, zyskując zainteresowanie kompozytora. I jak w przypadku tego typu telewizyjnych produkcji nie było mowy o wielkim komforcie pracy. Budżet nie pozwalał na szaleństwo z wykonawcami, co niespecjalnie wpłynęło na decyzję Hornera. Nieraz bowiem podejmował się projektów za przysłowiowego dolara, mając w perspektywie wykonywanie całości ścieżki dźwiękowej w domowych warunkach. Tym razem jednak nie skończyło się na eksperymentowaniu z syntezatorami. Choć takowe posłużyły do wypełniania niezbędnej, orkiestrowej przestrzeni, to jednak wymowa filmu, jak i ton w jakim został on zanurzony, skłaniały Hornera do stworzenia intymnej ilustracji. Być może jednej z najbardziej stonowanych w jego karierze.
Podstawowym instrumentem, na jakim kompozytor oparł swoją pracę jest fortepian, który jest zarówno nośnikiem linii melodycznej, jak i trzonem aranżacyjnym partytury. Od czasu do czasu asystują mu flet oraz harfa. Z kolei atmosferyczne, narkotyczne tło, jest już wynikiem odpowiednio zaprogramowanych syntezatorów. W tak skonstruowanej mieszance muzycznej późno szukać wielkiej wylewności, czy przesadnej dramaturgii. Całość opiera się na stonowanym, ujmującym graniu. Niekoniecznie minorowym i depresyjnym, ale niebezpiecznie balansującym na tej granicy.
Kluczem do zrozumienia tej ilustracji jest głębsze wejście w kontekst scen, w jakich ona wybrzmiewa. A najczęściej pojawia się jako link łączący Davida z jego matką. Muzyka jest zatem z jednej strony wyrazem głębokiego żalu po stracie ukochanej osoby. Z drugiej natomiast wspomnieniem radosnych chwil spędzonych u jej boku. Owszem, przeglądane przez nastolatka filmy pełne są różnego rodzaju niepokojących scen, ukazujących matkę w stanie rozchwiania emocjonalnego, ale ponad tym wszystkim zdaje się unosić ledwo wyczuwalne ciepło. Kiedy dorzucimy do tej palety emocji nutkę melancholii – wtedy otrzymujemy gotową formułę, jaka posłużyła do stworzenia adekwatnej ilustracji. Niezbyt aktywnej jeżeli weźmiemy pod uwagę ilość zawartej w filmie muzyki (niespełna 40 minut), ale trafnie punktującej najbardziej wymagające tego sceny.
Dobra komitywa z obrazem nie znajduje swojego przełożenia na indywidualne doświadczenie soundtrackowe. Choć przez lata mijające od premiery Extreme Close-Up świat zdążył już zapomnieć o tym epizodzie w karierze Jamesa Hornera, miłośnicy jego twórczości najwyraźniej nie. Dzięki staraniom podjętym przez Intrada Records, w roku 2009 światło dzienne ujrzało premierowe, kompletne wydanie ścieżki dźwiękowej do tego telewizyjnego filmu. Album limitowany do 1500 sztuk nie był co prawda tak łakomym kąskiem, jak wiele innych, bardziej rozpoznawanych prac Amerykanina, ale jego nakład rozszedł się stosunkowo szybko. W założeniach dedykowany najbardziej zagorzałym miłośnikom twórczości Hornera, faktycznie ukontentować mógł jeszcze węższe grono odbiorców. Powiedzmy sobie szczerze, ścieżka dźwiękowa do Extreme Close-Up jest muzyką wymagającą ekstremalnie dużo uwagi i cierpliwości ze strony słuchacza.
Wina nie leży po stronie długości albumu czy też kiepskiej melodyki. Raczej apatyczności, jaka bije z tego ładnego w gruncie rzeczy, intymnego grania. Z muzyki, z której w szerszym ujęciu po prostu niewiele wypływa. Szukając pewnej skali porównawczej odwołałbym się w tym miejscu do oprawy muzycznej do Chłopca w pasiastej pidżamie. Przez trzy czwarte albumu rozpływamy się w lirycznych, fortepianowych frazach, po czym przechodzimy do emocjonującego finału. Z tym wyjątkiem, że tutaj niestety tak charakternej konkluzji się nie doczekujemy. Otrzymujemy natomiast klimatyczną mieszankę muzyczną, która tak w warstwie tematycznej, jak i wykonawczej nie zrywa przysłowiowych kapci z nóg. Tworzy natomiast bardzo spójną w treści, melancholijną kluskę. Ciągnącą się w nieskończoność, ale na pewien sposób apetyczną, jak apetyczny i atrakcyjny wydaje się warsztat amerykańskiego kompozytora.
Patrząc na całokształt twórczości Jamesa Hornera, można dojść do wniosku, że do angażów pokroju Extreme Close-Up podchodził jak do swego rodzaju przystawek i deserów. Delektował się nimi stosunkowo często, wiedząc tym samym, że raczej nie nasyci to jego głodu (fizycznego i artystycznego). I chyba w ten sam sposób należałoby traktować albumy soundtrackowe eksponujące te mniej znaczące epizody twórcze Amerykanina. Ot miła, niezobowiązująca odskocznia od bogactwa różnorodności, jakie znaleźć możemy w dyskografii Jamesa Hornera.