Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alberto Iglesias

Exodus: Gods and Kings (Exodus: Bogowie i królowie)

(2014)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 06-03-2015 r.

Czasy artystycznej prosperity Ridleya Scotta mamy już chyba za sobą. Kolejne projekty przynoszą bowiem kolejne rozczarowania, a topione w nie wielkie pieniądze rzadko kiedy wracają do wykładających je producentów. I gdy już nabieramy przekonania, że reżyser ten odpuszcza sobie wielkoformatowe kino, biorąc na barki lżejsze obrazy, tak finansowo, jak i tematycznie, wtedy właśnie z uporem maniaka powraca do osadzonych na tle historycznym opowiadań. Fakt, Gladiator był wielkim sukcesem, ale kolejne tego typu dzieła, tudzież Królestwo niebieskie, Robin Hood, czy też goszczący niedawno na naszych ekranach Exodus: Bogowie i królowie, zupełnie rozminęły się z oczekiwaniami odbiorców. Być może Scott zmęczony jest zaspokajaniem żądnej wrażeń widowni. A może prawdziwe były słowa wypowiedziane w jednym z wywiadów po premierze Exodusa, że nie miał on właściwie żadnego planu ani pomysłu na ten film. Po prostu wziął na warsztat scenariusz, a reszta była już wypadkową procesu twórczego.

Pewnego rodzaju wypadkową tego procesu jest również ścieżka dźwiękowa. Biorąc pod uwagę „historyjki i ciekawostki” z poprzednich projektów Scotta nie można tu mówić o wielkim zaskoczeniu. Reżyser bardzo często zmienia swoich współpracowników, a muzykę traktuje… No cóż, przedmiotowo. Nie inaczej było i w tym przypadku. Pierwotnie do skomponowania oprawy muzycznej zaangażowany został Alberto Iglesias (cierpliwość do Streitenfelda najwyraźniej wyczerpała się po Prometeuszu), ale w takcie postprodukcji filmowiec postanowił jeszcze włączyć do ekipy sprawdzonego w boju Harry’ego Gregsona-Williamsa oraz… Federico Jusida. Nie trzeba było zbyt mocno się głowić, by dojść do wniosku, że hiszpański artysta troszkę rozminął się ze sztywnymi standardami Scotta. Standardami, które oscylują wokół wiadomej retoryki ilustrowania scen akcji. I faktycznie, gdy spojrzymy na listę utworów, do których rękę przykładał Gregson-Williams, jasnym staje się, że filmowiec próbował przenieść przynajmniej cząstkę tej dynamiki, jaka kształtowała utwory akcji ziomków z Remote Control Productions. Pojawia się więc pytanie, czemu służyć miał angaż akurat Iglesiasa?



Paradoksalnie i wbrew pesymizmowi miłośników muzyki filmowej obserwujących tę kanonadę zmian i re-angaży, reżyser osiągnął zamierzony efekt. A najlepszym tego wyrazem są wrażenia wyniesione z sali kinowej. Oczywiście daleko Exodusowi do szalenie inwazyjnego Gladiatora, ale w moim odczuciu jest to dobra próba zrehabilitowania się po zupełnie wycofanych w tło ilustracjach towarzyszących filmom Scotta przez ostatnie lata. Jedyna analogia, jaka się tutaj nasuwa, to Królestwo Niebieskie, gdzie ścieżka dźwiękowa, mimo wielu pretensjonalnych zwrotów, potrafiła odnaleźć się w trochę statycznym, ale nie stroniącym od mocniejszych akcentów obrazie Amerykanina. Exodus z jednej strony wymyka się logice klasycznego ilustrowania biblijnych historii. Nie straszy nas hiperdramaturgią, by za chwilę zanurzyć w totalnie bezbarwnym smyczkowym underscore. Z drugiej zaś nie unika jakiegoś wydumanego patosu – wyrażonego w bardzo nowoczesny sposób. Obserwując kino biblijne na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat, można zauważyć, że kluczem do sukcesu jest odpowiednia mieszanka rytmicznych melodii z charakterystyczną dla miejsca toczącej się akcji etniką. W momencie, gdy za kompilowanie tych dwóch sfer bierze się europejczyk, którego wyobrażenie o muzyce wschodu jest nieco szersze, wtedy sukces jest niemalże gwarantowany. I nie da się tego nie usłyszeć oglądając Bogów i królów.



Być może określanie „sukces” jest tu nieco na wyrost. Szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę zatrważającą ilość inspiracji, odwołań, a nawet brutalnych kopii. To wszystko będzie zmorą i przekleństwem miłośnika muzyki filmowej, który zjadł już wszystkie zęby na sztuczkach magików z Hollywood. Czy dla statystycznego widza będzie to równie ciężkie doświadczenie? Wręcz przeciwnie! Iglesias wraz ze świtą stosunkowo dobrze odnaleźli się w trochę minorowym pod względem nastroju widowisku Scotta. Na takowy stan rzeczy bardzo mocno wpłynął etniczny aspekt kompozycji raczący nas refleksyjnymi partiami wokalnymi, tudzież innymi smutnymi solówkami na duduku. Po drugiej stronie barykady stoi patos związany przede wszystkim z miejscem toczącej się akcji. Wystawne pałace, wspaniałe panoramy budującego się Karnaku, Abu Simbel i innych miejsc są mocno zaakcentowane w oprawie do Bogów i królów. Także i pod względem muzycznej interpretacji starożytnego Egiptu nie ma mowy o większym zaskoczeniu. Charakterystyczne ślizganie się po skalach, ocierające się również o stylistykę kręgu kultury żydowskiej i arabskiej… To wszystko oczywiste banały, którymi częstują nas autorzy ścieżki dźwiękowej. Banały, bez których ta partytura wydawałaby się tylko bezbarwnym wypełnieniem tła. Niestety fantazja kompozytorów i stojącego nad nimi Scotta czasami zapędza ich w kozi róg, czego przykładem są przepisywane z Królestwa niebieskiego frazy. Sceny objawień ilustrowane są nawet parafrazą pewnego wagnerowskiego klasyka… No ale tak jak wspomniałem, statystyczny widz przejdzie obok tych zabiegów z zupełną obojętnością , koncentrując się przede wszystkim na robocie, jaką wykonuje tu muzyka w skojarzeniu z obrazem. A jeżeli chodzi o szeroko pojętą funkcjonalność, to nie mam zbyt wielu obiekcji do pracy Iglesiasa & Co.


Większe obiekcje miałbym natomiast do konstrukcji albumu soundtrackowego wydanego nakładem Sony Classical. Skłamałbym mówiąc, że jest to słuchowisko przy którym czas płynie, jak w wesołym miasteczku. Radości nie sprawia przede wszystkim monstrualny czas trwania, który mniej wytrwałych odbiorców skłoni do odsłuchu „na raty”. Co ciekawe, efektu nie psuje skompromitowana licznymi odniesieniami muzyka akcji, tylko unerscore panoszący się pomiędzy ciekawszymi fragmentami. Z powodzeniem można było stworzyć z opublikowanego tu materiału niespełna 45-minutowe, dobre słuchowisko. W obecnej konfiguracji należy jedynie zaopatrzyć się w cierpliwość… lub odtwarzacz posiadający funkcje programowania.



Paleta tematyczna Exodusa jest imponująca jak na tak odtwórczą pracę. Osią wokół, której oscyluje cała melodyka wyjadą się dwa kluczowe motywy: Mojżesza oraz Ramzesa. Pierwszy jest nośnikiem emocjonalnej cząstki kompozycji i to właśnie na nim najczęściej oparta jest liryka lub hiperdramatyczne zrywy. Z kolei ostoją patosu i powagi tej kompozycji jest postać Ramzesa. To z nim utożsamiany jest etniczny, „Egipski” motyw – mało oryginalny, ale dobrze sprawujący się w robiących wrażenie zdjęciach Dariusza Wolskiego. Większość tych motywów odkrywana jest przed nami już na początku filmu oraz naszej przygody z soundtrackiem. Na inne trzeba będzie poczekać, aż do momentu, kiedy Mojżesz zacznie godzić się ze swoją tożsamością i powierzoną mu misją. Jedyną płaszczyzną, na której nie dzieje się zupełnie nic, to znaczy nie jest ona w żaden sposób rozwijana, wydaje się muzyka akcji. Raz przypinana do motywu Ramzesa, innym razem skupiająca się tylko na trzymaniu odpowiedniego tempa… Bardzo często niestety otrzymujemy powtórkę z Królestwa niebieskiego i Narnii, czego żywym przykładem jest oprawa do sceny batalii z hetytami i pościgu przez Morze Czerwone. Wszystko to nomen omen autorstwo Gregsona-Williamsa. Odrobinę mniej pretensjonalne mogą się wydać fragmenty podłożone pod ujęcia rydwanów Ramzesa „siedzących na ogonie” uciekających izraelitów. Akcja dynamizowana jest tam za pomocą rytmicznych sampli, co w zestawieniu z epickim chórem brzmi po prostu tandetnie. Ale nawet i tutaj znaleźć można utwory, na których warto zawiesić ucho. Przykładem niech będą fragmenty ilustrujące plagi pustoszące Egipt, gdzie kompozytorski duet Iglesias-Jusid ima się dosłownie wszystkiego, by podkreślić dramatyczny wymiar tych wydarzeń.



Jednym z największych highlightów Exodusa jest bardzo piękny i wzruszający Goodbyes, gdzie Iglesias ma szansę wspiąć się na wyżyny swojego kompozytorskiego fachu. Słyszymy tam dwa tematy – jeden odnoszący się bezpośrednio do postaci Mojżesza i jego dotychczasowego życia, jakie zostawia za sobą. W dalszej części odkrywamy motyw podróży, która przecież ukształtuje postawę tego bożego wybrańca. Przedłużeniem tej myśli jest tytułowy Exodus zatapiający nas w najmniej pretensjonalnym z epickich fragmentów partytury. Swoich entuzjastów znajdą również takie podniosłe momenty, jak Ramses’ Orders oraz Returning to Memphis. Dosyć dobrym zwieńczeniem opowiadanej przez Ridleya Scotta historii wydaje się fanfara w The Ten Commandments.



Słuchając Exodusa ciężko w ogóle uwierzyć, że jest to praca Alberto Iglesiasa. Partytura brzmi, jak klasyczny hollywoodzki everyscore tworzony do filmu osadzonego na tle historycznym. Everyscore, który tylko odrobinę otarł się o europejską wyobraźnię muzyczną. Poszukiwacze unikalnych rozwiązań ilustracyjnych opakowanych w niebanalne brzmienie nie mają więc tu czego szukać. Mimo tego nie jest to praca, która z góry skazana jest na szykany i gatunkowe zapomnienie. Partytura Iglesiasa dobrze radzi sobie w biblijnym widowisku Scotta i to właśnie pod tym kątem winna być oceniania. Bo przyjemność obcowania z albumem soundtrackwym zarezerwowana będzie tylko dla naprawdę wytrwałych miłośników tego typu grania.

Najnowsze recenzje

Komentarze