Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Dario Marianelli

Everest

(2015)
3,0
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 09-10-2015 r.

Tragedie w górach, a już szczególnie tych najwyższych, wywołują zawsze sporo emocji. Jedną z współcześnie najbardziej nagłośnionych była tzw. „katastrofa” na Evereście z 1996 roku, kiedy to po zdobyciu najwyższego szczytu Ziemi z powodu nagłego załamania pogody, wyczerpania a także błędów taktyczno-logistycznych, śmierć poniosło kilku członków dwóch komercyjnych wypraw (w tym ich liderzy), na zawsze pozostając w tzw. strefie śmierci (przyjmuje się ją za wysokość powyżej 8000 m.n.p.m.). Historię tą po raz drugi na ekranie opowiada Islandczyk Baltasar Kormakur, posilając się należytym dla himalajskich kolosów rozmachem, budżetem i gwiazdorską stawką aktorską. Pracę kompozytora przy tym obrazie otrzymał Dario Marianelli, najprawdopodobniej z uwagi na firmę producencką Working Title, dla której filmów kilka razy tworzył oprawę dźwiękową jak i fakt, że była to brytyjska koprodukcja. Innym powodem zatrudnienia twórcy mogła być psychologiczna, refleksyjna strona filmu związana z dramatem jednostki. Mimo jednak imponującej warstwy realizacyjnej i próby wyjścia poza hollywoodzki schemat, film generuje dość letnie, by nie powiedzieć chłodne emocje, co udziela się także muzyce, będącą niestety jedną z bardziej anonimowych – by nie powiedzieć sztampowych – produkcji Brytyjczyka w jego naznaczonej wieloma znakomitymi pozycjami karierze.

Gdy rok temu podczas krakowskiego Festiwalu Muzyki Filmowej zapytałem się kompozytora czego oczekiwać po muzyce w Evereście, nieco przewrotnie odpowiedział mi, że będzie „wietrzna i mroźna”. Owszem, taka jest produkcja Kormakura, ale takimi słowami, w pejoratywnym znaczeniu należałoby też pod względem emocji i zainteresowania określić ścieżkę Marianelliego. Stworzył on score bardzo zachowawczy, bez znaczących ambicji i nie wychodzący poza pewne schematy gatunku. W partyturze wyłapać można pewne powtarzalne zamysły tematyczne, lecz wydają się one nie dopracowane i zaskakująco ubogie formalnie. Mamy więc prosty, 4-nutowy temat Góry, który próbuje kreować wrażenie splendoru i trudu, z jakim mierzą się śmiałkowie próbujący zdobyć wznoszący się na prawie dziewięć kilometrów wysokości szczyt, ale szczerze mówiąc trudno go zapamiętać na dłuższą metę. Na początku soundtracka (The Call) pojawia się pewnego rodzaju jak to kompozytor ujmuje w wywiadach „syrenie zawodzenie” przy udziale żeńskiego wokalu Melanie Pappenheim, które odnosi się do sytuacji umierającego na himalajskim gigancie głównego bohatera, łączącego się za pomocą telefonu satelitarnego z oczekującą dziecka żoną w Nowej Zelandii. Oprócz żeńskiego głosu, Marianelli dodaje od siebie brzmienie wiolonczeli w wykonaniu znanej fanom muzyki filmowej solistki Caroline Dale. Tworzy ona pewną kontemplacyjną atmosferę i oprócz ślicznie klasycyzujących fragmentów z Epilogu, niczym szczególnym się nie wyróżnia, by nie powiedzieć, że rozwiązanie jest to do bólu w filmówce ograne…

Najbardziej zaskakujące jest to, że Marianelliemu nie udało się oddać w Evereście majestatu i potęgi gór, cech które udanie charakteryzowały tak klasyczne pozycje w tym pod-gatunku jak K2 czy Granice wytrzymałości. Niekoniecznie chodzi tu od razu o zaprzęgnięcie masywnych, symfonicznych środków, lecz o pewną dozę ekscytacji, inspiracji, egzotyki czy z drugiego bieguna – mrocznych odcieni muzyki, które wskazywałby na grozę jednego z najniebezpieczniejszych miejsc na Ziemi. W zasadzie tylko w jednym momencie – budowanej kulminacji utworu Summit – jako ilustracji pod sekwencję zdobywania szczytu, Anglik sięga do emocjonalnych wyżyn swojej ekspresyjnej muzyki, nawiązując do swoich najlepszych momentów kariery. I warto wspomnieć o jeszcze jednym fragmencie, który ma rzadki na tej ścieżce element muzycznej magii. Chodzi tu o scenę, w której wydawałoby się umarły od odmrożeń oraz śnieżnej ślepoty i pozostawiony na pastwę losu ponad najwyższym obozem himalaista cudownie budzi się i ratując się podejmuje się ostatniego wysiłku schodząc w dół. Kompozytor łączy tu wokal wraz wzrastającą, budzącą się orkiestrą (zawodzące instrumenty dęte), co tworzy nieliczny w tej partyturze moment inspiracji i dramatu. Z ciekawszych koncepcji instrumentalno-brzmieniowych należy wymieć wykorzystanie etnicznego wibrującego i wprowadzającego element mistyki, instrumentu, który kojarzyć można z inna „górską” ścieżką czyli Czekając na Joe Alexa Heffesa. Szkoda jedynie, że Marianelli skorzystał z niego sporadycznie. Z kolei w utworze Lost możemy natknąć się na pociągłe, mroczne brzmienia instrumentów dętych oraz elektronicznych efektów imitujących wiatr. Ciekawe pod względem budowanego klimatu jest natomiast powolne w wyrazie smyczkowe tło Last Words, kreujące nastrój smutnej kontemplacji.

W tym miejscu chciałbym przejść do najsłabszego składnika Everestu, który w zasadzie powinna być jego jedną z najmocniejszych stron, biorąc pod uwagę scenerię, w której rozgrywa się film a także pasję i dążenie do celu głównych bohaterów. Chodzi mi o muzykę ilustrującą sceny wędrówki oraz sekwencje wspinaczkowe. Owszem, Marianelli dynamizuje muzykę, lecz słuchając jej nie można odnieść wrażenia, że stworzona została ona po najmniejszej linii oporu, bądź w zgodzie z obowiązującymi dziś w kinie akcji/przygody standardami. Co niestety nie jest komplementem w jej stronę… Muzyka związana z zawiązaniem akcji może jeszcze się umiarkowanie przypodobać, ponieważ możemy posłuchać materiału opartego o środki perkusyjne, lecz sceny wspomnianej wspinaczki opisane są głównie progresywnym, lecz bardzo schematycznym action-scoringiem, który wydaje się, że skomponował jakiś imitator Johna Powella, a nie ambitny twórca pokroju Marianelliego. Co gorsze, twórca uparł się, aby oprzeć ją na syntetycznych loopach perkusyjnych oraz efektach elektronicznych, które brzmią w kontekście obrazów jakim asystują po prostu anonimowo. To zaskoczenie, bowiem Anglik nawet w nielicznych swoich pracach, gdzie korzystał z dobrodziejstw muzyki akcji, wykazywał się, podobnie chociażby jak inny nie kojarzony z tym gatunkiem twórca czyli Alexandre Desplat, sporą dozą inwencji, szczególnie w zakresie specyficznej rytmiki i techniki użytkowej, by przypomnieć takie prace jak V jak Vendetta, Bracia Grimm czy Odważna. Utwory te, umiejscowione w początkowej i środkowej części soundtracka są do siebie bardzo podobne, co wywołuje po czasie znużenie tym materiałem. Tym bardziej, że nie należy on do wybitnie ekscytujących ani oryginalnych. Z przeciętności wyrywa się jedynie trzymające w napięciu Time Runs Out, w którym kompozytor przypomina sobie jak tworzyć kreatywną muzykę tego rodzaju, tutaj związaną z uciekającym czasem, miło konkurując z podobnymi dokonaniami Hansa Zimmera (Anioły i demony czy Interstellar).

Everest to od strony technicznej muzyka na pewno profesjonalnie stworzona, lecz według mnie zdecydowanie zbyt zachowawcza, pozbawiona inspiracji, utrzymana jednostajnie w tym samym dość chłodnym tonie, wydająca się trochę pracą zrobioną jedynie „na zamówienie”. Może krzywdzę tą opinią Marianelliego i być może inne zdanie w kwestii roli muzyki w obrazie mieli producenci oraz reżyser, lecz końcowy produkt jest niestety jednym z większych rozczarowań tego roku. Rozumiem muzyczną powściągliwość związaną z bardziej psychologicznym podejściem do materiału, lecz obraz dawał dużo większe pole do popisu i interpretacji monumentalnych widoków oraz dramatycznej walki o przetrwanie. Zabrakło różnorodności, tej iskierki nieprzeciętności, które charakteryzowały wyżej wymienione ścieżki dźwiękowe do produkcji o górach a gdy się dodatkowo weźmie pod uwagę nazwisko twórcy, oczekiwać należało dużo więcej… Rola muzyki w filmie jest również mocno ograniczona. To znaczy, ona istnieje, ale sama w sobie niewiele do obrazu wnosi. Z kolei dużo scen jest jej w ogóle pozbawionej – twórcy postawili albo na potężne efekty dźwiękowe natury albo uznano (chyba słusznie), że przy bardziej realistycznym podejściu do opowiadanej historii jej brak jest bardziej stosowny. Jednocześnie, np. użycie wokaliz połączonych z solo na wiolonczelę w kulminacyjnych scenach, kiedy bohaterowie zalewają się łzami, tworzy swego rodzaju emocjonalną pokraczność… Albumu wydanego przez Varese Sarabande słucha się nieźle, nie jest on zbyt długi, jednak nie jest to jakieś rewelacyjne doznanie słuchowe. W kontekście kompilacji materiału nań, w ogóle nie pasująca do koncepcji ścieżki jest muzyka źródłowa ze sceny w nepalskiej świątyni, bowiem muzyka Marianelliego w żadnym stopniu (tak jak i zresztą film) nie odnosi się do tybetańskiej kultury. Everest ma swoje momenty, być może potrzebuje większej ilości przesłuchań, by docenić kilka pomysłów kompozytora, ale w ostatecznym rachunku nie jest on na pewno muzyką filmową w ‘himalajskim’ znaczeniu tego słowa.

Najnowsze recenzje

Komentarze