W pierwszej części Planety Małp Franklina J. Schaffnera oglądaliśmy przybycie ludzkiej rasy do świata człekokształtnych i inteligentnych małp. W trzecim epizodzie, Ucieczce z Planety Małp Roda Taylora, mamy odwrotną sytuację. Bohaterowie dwóch poprzednich filmów, Cornelius, jego ukochana Zira, a także ich kompan Milo (którego wpływ na fabułę jest niewiele większy od postaci czwartego członka wyprawy Charltona Hestona z obrazu Schaffnera), w ucieczce przed zagładą, cofają się w czasie, do Los Angeles lat 70. Co nie powinno nikogo dziwić, szybko stają się obiektem zainteresowania mediów i naukowców.
Do ekipy realizatorskiej powrócił Jerry Goldsmith, którego w drugim epizodzie serii, Podziemiach Planety Małp, zastąpił chwilowo Leonard Rosenman. Znakomita ścieżka dźwiękowa Goldsmitha z pierwszego obrazu uznawana jest za jedną z przełomowych dla popularyzacji awangardy w muzyce filmowej. Jednak, jak mawia przysłowie, nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki i amerykański kompozytor tym razem zaproponował decydentom z 20th Century Fox coś zupełnie innego. A były ku temu powody, wszak akcja z surowego i nieprzystępnego świata małp z przyszłości przenosiła się do amerykańskiej metropolii XX wieku.
Zwrot o 180 stopni w stosunku do ścieżki dźwiękowej z pierwszego filmu dostrzegalny jest zwłaszcza w temacie przewodnim – wyraźnie nawiązującym do miejsca akcji. Zamiast „dzikiego modernizmu” znanego z kultowego obrazu Schaffnera, mamy muzykę, którą można by określić symphonic-funkiem. Jest tu instrumentarium kojarzone z muzyką rozrywkową i niektórymi ścieżkami dźwiękowymi tamtego okresu, a więc gitarowe riffy i funkowe rytmizacje. Goldsmith idzie jednak o krok dalej, dorzucając od siebie elementy stricte orkiestrowe, głównie smyczki i dęciaki, dzięki którym muzyka nabiera, że tak powiem, bardziej filmowego brzmienia. Usłyszymy tu szereg nietuzinkowych połączeń instrumentalnych i harmonicznych – chociażby stalowe bębny rodem z muzyki calypso. Uwagę zwracają też dość typowe dla kompozytora rwane frazy ksylofonu, które dodają ważną z perspektywy filmu, zwłaszcza jego drugiej połowy, nutkę napięcia. Sam utwór przyjmuje trochę formę pastiszu, co dobrze koreluje z ewidentnie lżejszą formułą produkcji Taylora. W końcu sceny takie, jak te, w których Zira robi zakupy w galerii handlowej, a Cornelius ogląda telewizję, zdecydowanie odrzucają poważną stylistykę zaproponowaną przez Schaffnera.
Podobny ton cechuje generalnie sporą część recenzowanej ścieżki dźwiękowej. Symphonic-funkowe brzmienia z tematu głównego budują np. muzykę akcji z drugiej połowy filmu/soundtracku, w czym przywołują na myśl filmy sensacyjne z przełomu lat 60. i 70. Kolejną płaszczyzną jest bardzo typowy, że nie powiedzieć niezbyt inspirujący, liryzm, odzwierciedlający relacje pomiędzy Corneliusem, Zirą i ich dzieckiem. Do tego dochodzi również luzacka ilustracja wspomnianej sekwencji zakupów – Shopping Tree. Zaznacza się w tym pewna odgórna myśl. Jeśli w „jedynce” awangardowa ścieżka dźwiękowa miała budować maksymalnie obcy świat rozumnych małp, to w przypadku Ucieczki…, której akcja toczy się we współczesnym świecie, muzyka powinna brzmieć dla widza odpowiednio znajomo. Skrupulatna realizacja tej idei nie oznacza jednak, że ową partyturę należy stawiać na równi z ciągle przywoływanym w niniejszym tekście poprzednikiem.
W Ucieczce… Goldsmith nie rezygnuje jednak z eksperymentów. Przewijają się one zwłaszcza w warstwie suspensu. Część z nich opiera się na dziwacznych dźwiękach, których sposób wydobycia jest niekiedy trudny do ustalenia (najłatwiejszy do „namierzenia” jest sitar, który, w moim odczuciu, brzmi tutaj trochę dziwnie i odrobinę trąci myszką, acz z pewnością dorzuca odrobinę egzotycznego kolorytu). Problem polega jednak na tym, że wiele z takowych kompozycji brzmi bardzo sucho i zwyczajnie nie przetrwało próby czasu. Nie ma tu takich świetnych i unikatowych rozwiązań z harmonią, skalami i rytmem, jak w „jedynce”, a sam suspens niekiedy zbliża się niestety do granicy nieakceptowalnego na dłuższą metę eksperymentatorstwa. Z czysto ilustracyjnej muzyki najciekawiej prezentuje się pierwsza połowa The Hunt, może dlatego, że najbardziej z całej partytury przypomina pierwszą część (niskie partie fortepianu, perkusjonalia, nerwowa atmosfera).
Pewnym mankamentem jest eklektyzm. „Jedynkę” cechowała bardzo spójna wizja muzyczna – od początku do końca skupiona na dzikich i brutalnych nawiązaniach do osiągnięć ówczesnego modernizmu. Ucieczka… balansuje natomiast pomiędzy kilkoma różnymi pomysłami, począwszy od muzyki lirycznej przez funkowe brzmienia aż po cięższy underscore, odnosząc większy sukces w zasadzie jedynie na polu klasowego motywu przewodniego. W sporej mierze problem leży w formule dzieła Taylora, które stara się być jednocześnie komedią, obyczajówką, dramatem, sensacją, no i oczywiście produkcją science-fiction.
Ścieżka dźwiękowa Ucieczki z Planety Małp nigdy nie doczekała się takiego rozgłosu, jak oryginalna Planeta małp. Powody są dwa. Po pierwsze, przez lata soundtrack z „trójki” nie był dostępny na rynku, a jego namiastkę stanowiła suita zamieszczona jako dodatek do wydania albumowego partytury z pierwszej części. Po drugie, nie oszukujmy się, nie jest to dzieło na miarę poprzednika. Poza świetnym tematem przewodnim z napisów początkowych brzmi mało intrygująco poza kontekstem. Myślę, że nie byłoby wielkim grzechem, gdyby zacząć i zakończyć odsłuch rzeczonej pozycji na pierwszym utworze.