Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Atli Orvarsson

Eagle, the (Dziewiąty legion)

(2011)
4,0
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 16-06-2011 r.

Gdyby Kevin Macdonald dogadał się z Neilem Marshallem mógłby swój Dziewiąty legion reklamować jako sequel Centuriona. Oto akcja toczy się bowiem kilkanaście lat po zaginięciu w Brytanii tytułowego legionu, a głównym bohaterem obrazu jest młody rzymski centurion, syn dowódcy owego zaginionego oddziału, który nie marzy o niczym innym, jak o odzyskaniu orła – sztandaru legionu, który przepadł wraz z ojcem. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o tym projekcie Macdonalda, zastanawiałem się jakąż też muzykę napisze do filmu Alex Heffes, z którym reżyser regularnie współpracował od czasu swojego słynnego dokumentu Touching the Void. Tymczasem z nieznanych powodów Macdonald, przynajmniej na jakiś czas, postanowił od Heffesa odpocząć (albo na odwrót) i skomponowanie ścieżki dźwiękowej powierzył jednemu z podopiecznych Hansa Zimmera z RCP – Islandczykowi Atliemu Örvarssonowi.

Przyznaję bez bicia, że na temat współczesnego składu Remote Control mam raczej nie najlepsze zdanie. Ekipa Niemca prezentowała się zdecydowanie lepiej, gdy prym wiedli w niej twórcy pokroju Powella, Badelta czy nawet Gregsona-Williamsa. Dziś twory wielu aktualnych kompozytorów z Santa Monica w dużej mierze omijam a jak słucham to z recenzenckiego obowiązku. Do Islandczyka nie byłem jednak uprzedzony. Wprawdzie jego pierwszy głośny projekt, czyli Babylon A.D. z 2008r. generalnie nie wywarł na mnie jakiegoś większego wrażenia, ale było tam parę utworów, po których można było wnioskować, że Örvarsson, przynajmniej na tle swoich towarzyszy z RCP, talentem może się wyróżniać. Nie oczekiwałem oczywiście, by talent ten eksplodował przy okazji The Eagle, niemniej liczyłem, że taki reżyser jak Macdonald od kompozytora pewnego poziomu po prostu będzie wymagał.

Pierwszy, jeszcze fragmentaryczny kontakt z muzyką, przyniósł nawet miłe zaskoczenie. Po tym jak Djawadi nawrzucał elektrycznych gitar do filmu o antycznych Grekach, w przypadku kompozytora z RCP ilustrującego film historyczny odruchowo obawiam się chyba najgorszego. Jednak tym razem o tego typu ideach nie było mowy a przyjemne, etniczne brzmienie klipów z muzyką pozwalało mieć nadzieję na przyzwoity score. I w sumie mniej więcej taka okazała się cała płytka. Nie liczcie oczywiście na głębsze emocje, nietuzinkowe pomysły na mariaż orkiestry i etniki czy niezapomniane tematy. Ale niewiele ponad 45-minutowy score należy do tych gładko przyswajalnych przez nasze uszy i nie zmuszających do wciśnięcia przycisku „stop”.

Nie te czasy, nie ten kompozytor i nie ten projekt, by jak Badelt w Przysiędze Örvarsson miał odejść od brzmienia stajni Remote Control Productions i odnalezienie wpływów Zimmera w każdym właściwie elemencie kompozycji trudne nie będzie. Jest więc i przewidywalny w sumie action score zdradzający powiązania kompozytora ze studiem z Santa Monica, jest i dramatyzm będący dalekim echem The Thin Red Line oraz pokrewnych partytur, są i klimatyczne fragmenty o etnicznym brzmieniu a la Gladiator, jest i nieco standardowego patosu, a jak ktoś się postara to znajdzie tu i drobne ‘inspiracje’ Incepcją. Osoby podobnie jak ja kręcące nosem na nadmiar „zimmerowszczyzny” w muzyce, nieco uspokoję. Wpływy Niemca nie są tak ordynarne, jak to często bywa u jego uczniów, Islandczyk zdaje się próbować wypracować własny styl, a na dodatek często udaje mu się brzmienie RCP ukryć pod płaszczykiem etnicznych, głównie celtycko-irlandzkich brzmień. Owa folkowość jest zresztą najprzyjemniejszym i najbardziej wyróżniającym składnikiem score’u, a najbardziej daje o sobie znać, w największym hicie albumu, wykonywanym przez zajmujący się tradycyjną muzyką irlandzką zespół Torc utworze The Return Of The Eagle.

I choć owa etnika, męskie wokalizy, dudy, skrzypki, różne tradycyjne instrumenty są siłą Dziewiątego legionu, to jednak patrząc na listę solistów i to, na czym grali, odczuwam pewien niedosyt. Z takim towarzystwem Örvarsson powinien wyczarować coś bardziej niezwykłego, niespotykanego. Ilość i różnorodność etnicznych instrumentów jakie wykorzystał w porównaniu na przykład z tym, czego użyli członkowie zespołu Clannad przy serialu Robin of Sherwood jest wyraźnie bardziej okazała. A jednak to irlandzki zespół stworzył unikatową i niepowtarzalną muzykę, kanon celtyckiego brzmienia w filmówce, kompozycję która wykroczyła daleko poza ramy filmowej ilustracji. Islandczyk zaś popełnił ledwie przyjemną, przyzwoitą partyturę o której pewnie nikt za długo nie będzie pamiętał. Czego zabrakło? Odwagi w wyjściu poza typową ilustrację i odrzucenia wpływów swego mentora, doświadczenia w pracy z etniką, a może talentu? Tego ostatniego nie chciałbym Örvarssonowi oczywiście odmawiać, ale jednak po The Eagle nikt go zbawcą gatunku na pewno nie obwieści.

Trzymanie się schematów i pewne przewidywalności można by kompozytorowi wybaczyć, gdyby wpływało to dobrze na odbiór muzyki w filmie. Tutaj niestety może nas spotkać pewne rozczarowanie. Oczywiście nie na miarę Robin Hooda Marca Streitenfelda, którego kompozycja dosłownie kaleczy swój film do reszty. Muzyka w The Eagle nie robi nic złego, ale niestety aż tak za wiele dobrego też nie wnosi. Ot, podobnie jak na albumie, jest poprawna, momentami buduje trochę klimatu przez te etniczne męskie wokalizy, tu i ówdzie podnosi dramaturgię, ale generalnie po prostu nie przeszkadza. Nie można też wyczuć jakiejś idei przewodniej jak przyświecała kompozytorowi. Etnika? OK., ale nie słychać za bardzo rozgraniczenia w muzyce przypisanej Rzymianom a Brytom. Co prawda mniemam, że do tych pierwszych odnoszą się te niskie męskie głosy z Testudo czy początku The Ninht Legion a do tych drugich cała celtyckość, ale w filmie jakoś się tego podziału nie czuje. Brakuje też wyrazistego tematu przewodniego. Highlightowy The Return of the Eagle występuje dopiero w dosłownie ostatniej scenie i na napisach końcowych, więc też trudno tu zbyt ciepło mówić o jego roli. Choć chyba trzeba jasno powiedzieć, że w filmach Kevina Macdonalda muzyka nigdy nie była szczególnie mocno eksponowana i stawiana na plan pierwszy. Ale w roli tła jednak moim zdaniem Heffes radził sobie lepiej i wnosił do obrazów od Islandczyka nieco więcej. Aczkolwiek ilustrował raczej ambitniejsze filmy.

Sięgać po soundtrack więc czy nie sięgać? Film dla tej decyzji, jak wynika z powyższego, nie ma najmniejszego znaczenia. Zresztą o tym, że wydawca uznał podobnie przekonuje totalny bałagan jeśli chodzi o kolejność utworów, która nijak ma się do ich filmowej chronologii. Sympatie i antypatie dla brzmienia Remote Control też wiele tu nie znaczą, o czym przekonują choćby dość przeciętne noty wystawiane przez fanów kompozytorów ze studia na stronie Zimmera, dla których ten score może być trochę za mało w stylu RCP. Miłośników orkiestrowo-etnicznego brzmienia też na pewno w pełni nie usatysfakcjonuje, bo jednak to połączenia nowoczesnego brzmienia filmówki z etniką w wydaniu Örvarssona szczególnie nie porywa ani nie zachwyca. Czasami na soundtracku niewiele się dzieje, kompozytor przy pomocy folkowo-tradycyjnego instrumentarium buduje quasi-klimatyczne tło, które na płycie bywa jednak nieco nijakie. Brakuje też niewątpliwie większego rozmachu i mimo obecności London Metropolitan Orchestra jakoś w tej kompozycji nie czuć orkiestrowego „powera”. Choć jak pisałem, muzyki słucha się ogólnie całkiem przyjemnie, to jednak poza kilkoma utworami, po seansie z płytą niewiele zostaje w głowie. The Eagle to niewątpliwie kompozycja, której młody islandzki kompozytor wstydzić się nie musi, ale świata to on nią nie podbije. Są płyty, które znać trzeba, są płyty, które znać warto, są płyty, które znać można… Ta jest z tej trzeciej kategorii.

Najnowsze recenzje

Komentarze