Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alex North

Dragonslayer

(1981/2010)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 09-06-2010 r.

Fantasy jako gatunek muzyki filmowej mieści się w gronie gatunków najbardziej schematycznych i podręcznikowych, choć zapewne po części dzięki temu cieszy się tak wielką sympatią fanów. Przy okazji listy najważniejszych ścieżek fantasy, stworzonej kilka miesięcy temu wspólnymi siłami użytkowników naszego forum, rzuciła się w oczy przede wszystkim jedna rzecz – otóż gatunek ten, mimo że bazujący na nieograniczonych w teorii możliwościach kreacyjnych ludzkiej wyobraźni, zrodził bardzo niewiele soundtracków przełomowych, rewolucyjnych, czy wprowadzających muzykę filmową na nowe tory. Można oczywiście debatować, czy takie ścieżki, jak Legenda lub Niekończąca się opowieść nie charakteryzują się wyprzedzającym swoją epokę nowatorstwem, niemniej większość hitów gatunku (łącznie z tym największym – Władcą pierścieni) to ilustracje kanoniczne, bogate i imponujące, ale wciąż obudowane gorsetem tych samych klisz.


Na tym tle Dragonslayer Alexa Northa jest swego rodzaju ewenementem. Nie dlatego, że zrywa z wyprowadzoną wprost z klasycznych ścieżek przygodowych lejtmotywiczną strukturą muzycznej narracji – bo tak nie jest, ale dlatego, że na poziomie stylistyki brzmienia czerpie ze źródeł innych, aniżeli praktycznie wszystkie późniejsze ilustracje, od Poledourisa poprzez Hornera, aż po Shore’a włącznie. O ile zatem rola poszczególnych tematów jest typowa dla tradycyjnej filmowej maniery, o tyle ich forma zamiast w kierunku lubianych przez twórców fantasy konstrukcji piosenkowych czy celtyckiego folkloru, ciąży przede wszystkim w stronę modernistycznej, XX-wiecznej muzyki poważnej, z Sergiuszem Prokofiewem na czele. Rodzi to szereg problemów i wątpliwości z punktu widzenia estetyki gatunku, szczególnie dzisiaj – z perspektywy odbiorcy bogatszego w znajomość Conana, Willow, czy Merlina.

Ogólnikowo rzecz ujmując, wypada stwierdzić jedno: tę płytę warto mieć. Niezależnie bowiem od relacji na linii ilustracja-obraz, ścieżka Northa jest wspaniałym przykładem opowiadania przy pomocy muzyki. Zapewne wiele z obecnych tu rozwiązań narracyjnych można by osiągnąć nie uciekając się do awangardy, niemniej pod względem treściowym, w kwestii przekazywania pewnych idei czy symboli, score ten prezentuje się znakomicie. Fabularnie jest on bardzo wyczerpujący, za sprawą interakcji pomiędzy tematami North przekazuje olbrzymią wręcz ilość informacji, podobnie wiele z nich antycypuje, zanim widz ma okazję przekonać się o nich na własne oczy. Ścieranie się motywów, ich przemienność, wzajemna walka o dominację w momentach spięć fabularnych – to wszystko pokazuje olbrzymią sprawność „gawędziarską” kompozytora oraz jego wyobraźnię, za pomocą muzyki bowiem przekazuje on nie tylko konkretną informację, ale też idee bardziej abstrakcyjne.

W bogatym świecie ilustracji Northa pomaga się rozeznać Jeff Bond – jego liner notes to kopalnia informacji i rzecz szalenie pomocna przy interpretacji całego dzieła. Niech za przykład posłuży utwór Maiden’s Sacrifice: mieszkańcy Urlanderu składają smokowi w ofierze dziewicę; utwór staje się areną pojedynku między dwoma tematami, tematem Urlanderu i lirycznym Maiden’s Theme – z pierwszego bije determinacja, z drugiego rezygnacja, bezradność. Jak stwierdza Bond: „muzyka Northa skupia się na konflikcie między wyższym dobrem Urlanderczyków, a losem ofiary”. Kompozytor rozgrywa więc scenę nie tylko na poziomie emocjonalnym, ale również ideologicznym i wszystko to potrafi oddać przy pomocy tak abstrakcyjnej formy wyrazu jak muzyka instrumentalna.

Niestety jednak, o ile zawartość „merytoryczna” ścieżki robi wrażenie, to na płaszczyźnie emocji ilustracja Northa mocno rozjeżdża się z potrzebami filmu. Przyjmując dość oczywiste założenie, że muzyka filmowa jest sztuką kompromisu i nie może zbyt mocno dominować nad materiałem wizualnym, wypada stwierdzić, że głównym problemem Dragonslayera jest nazbyt gęst faktura muzyczna, która nie pozostawia obrazowi wolnej przestrzeni, zdaje się wypełniać ją zbyt szczelnie (mimo że score nie stanowi dwugodzinnej, ciągłej ściany dźwięku). Kolokwialnie mówiąc: w ścieżce dzieje się zbyt dużo w zestawieniu z tym, co rozgrywa się na ekranie.

I tak temat Amuletu w Burning Village zdaje się ignorować podstawowe zasady ciągłosci kreowania nastroju – w scenie dramatycznej i pełnej napięcia, przedstawiającej hekatombę wioski, North łobuzerskim tematem rujnuje cały nastrój grozy; przejście to jest kompletnie nieudane. W przypadku Galen’s Search For the Amulet, fakturę utworu cechuje zbyt duża intensywność w zestawieniu z kameralnością sceny; co dziwne, w kolejnym utworze suspense jest bardziej stonowany, mimo że scena wykazuje się większą dawką ekspresji i emocji – i tutaj synchronizacja muzyki z obrazem wypada o wiele lepiej. Prześliczny temat miłosny Still a Virgin wypadałoby w filmie mocniej podkręcić, by swoim lirycznym brzmieniem silniej kontrastował z brutalnością sąsiadujących sekwencji.

W Resurrection of Ulrich aż prosi się o cieplejsze tony – dopiero co odbył się hałaśliwy muzycznie pojedynek ze smokiem, wstający z martwych Ulrich ma być nadzieją uciśnionych i ich wybawcą, a tymczasem North po raz kolejny wyładowuje się na sekcji dętej. Gdy ten sam temat pojawiał się na początku filmu (Ulrich Death and Mourning), był do zaakceptowania pomimo swojej agresywności. Ale wtedy jeszcze zmysłów słuchacza nie bombardowało takie stężenie intensywnej awangardy; z biegiem filmu wytrzymałość odbiorcy siłą rzeczy spada, podobnie jak jego tolerancja. Poszczególne utwory w oderwaniu od całości mogą zdawać się trafione, niemniej w kontekście dwugodzinnego seansu najzwyczajniej w świecie zaczynają męczyć. Wreszcie dosadne scherzo w finałowym ujęciu filmu zbyt ostentacyjnie sugeruje humorystyczny wymiar sceny – by zachować dowcip należało je bardziej stonować, ewentualnie można było zamknąć film subtelnym tematem miłosnym. Ścieżka więc wydaje się niedostosowana do zdolności percepcji przeciętnego odbiorcy.

Osobną kwestią, przez pryzmat której Dragonslayer to praca interesująca, jest problem różnic w sposobie odbioru muzyki filmowej przez widza sprzed 30 lat i widza obecnego. O ile ilustracja Northa w kontekście swoich czasów prezentuje się jako dzieło ideologicznie przynależne jeszcze intelektualnej i artystycznie autonomicznej muzyce filmowej lat 70., o tyle uciążliwości w odbiorze, z jakimi spotyka się dzisiejszy słuchacz sugerują że przez te kilka dekad punkt ciężkości (na płaszczyźnie funkcji ilustracji filmowej) przesunął się z warstwy intelektualnej na warstwę emocjonalną. Dragonslayer na poziomie stricte emocjonalnym zawodzi – jeśli więc synchronizację emocji z obrazem uznać za fundamentalną rolę ścieżki dźwiękowej, to siłą rzeczy pozostałe walory mają sens tylko w przypadku sukcesu na tym właśnie poziomie. A przecież score Northa zdobył nominację do Oscara, zyskał też aplauz części krytyków. Dlaczego tak wyraźnych dla współczesnego odbiorcy błędów ilustracyjnych nie dostrzegli? Które walory w ich opinii przeważyły szalę na korzyść kompozytora?

Jak więc widać, legendarna wśród weteranów gatunku ścieżka wywołuje dzisiaj sporo kontrowersji, chyba nierozwiązalnych. Dragonslayer wydaje się przede wszystkim sprawdzać jako praca koncertowa, którą słuchacz odbiera na zasadach ustalonych przez kompozytora – jej analiza, z bookletem w ręku, to jednocześnie spore wyzwanie i wciągająca przygoda. Z drugiej strony, muzyka filmowa ze swoimi ograniczeniami autonomii funkcjonuje od zawsze w oparciu o pewien zespół schematów i przyzwyczajeń leżących po stronie odbiorcy. W tym ujęciu Dragonslayer to kolos na glinianych nogach – ambitnie pomyślany i zrealizowany, ale postawiony na wadliwych fundamentach. Względna porażka Northa nie oznacza jednak amnestii dla twórców bojących się eksperymentów…

Najnowsze recenzje

Komentarze