Chęć doświadczenia jakiejś ludzkiej tragedii z pozycji wygodnego fotela towarzyszy nam już niemalże od początku istnienia kinematografii. Przez minione dziesięciolecia przerabialiśmy już wszystko. Katastrofy naturalne, komunikacyjne, a nawet kosmiczne… Współczesne kino katastroficzne nie byłoby tym, czym jest, gdyby nie pewne śmiałe eksperymenty podejmowane w latach 70. minionego stulecia. A wszystko dzięki wybujałej wyobraźni pewnego amerykańskiego filmowca, Irvina Allena. Lata poświęcone pracy nad telewizyjnymi periodykami s-f, zrodziły przekonanie, że na odpowiednio ukazanej tragedii da się solidnie zarobić. Wystarczy w główny wątek wpleść po prostu dramat garstki bohaterów i recepta na sukces gwarantowana. W ten sposób powstała kultowa Wyprawa na dno morza, Tragedia Posejdona czy Płonący wieżowiec. I choć większość z tych historii, to adaptacje popularnych powieści, to jednak nie można nie docenić technicznego majstersztyku, w jakim zamykano takie widowiska. Głównie one przyciągały uwagę statystycznego odbiorcy mogącego po raz pierwszy doświadczyć dźwięku przestrzennego, czy też pionierskich efektów specjalnych. Ludzie mdleli z przerażenia podczas seansów, ale chcieli więcej. Nic dziwnego, że mało który film z tego gatunku zaliczał wówczas komercyjną porażkę. Do tej pory ogląda się je z niemałym zaangażowaniem.
Popularyzacja kina katastroficznego w latach 70., zbiegała się w czasie z dynamicznym rozwojem kariery amerykańskiego kompozytora, Johna Williamsa. Po latach spędzonych nad telewizyjnymi projektami i mniejszymi produkcjami filmowymi, przyszedł czas aby wypłynąć na głęboką wodę. A uczynił to na pokładzie Posejdona – transatlantyku, który nie wytrzymał próby zderzenia z wielką falą tsunami. Angaż do Tragedii Posejdona był sprężyną samego Allena, który bardzo dobrze wspominał współpracę z Johnem Williamem nad serialem Zagubieni w kosmosie. Kredyt zaufania, jakim został on obdarzony, zaowocował później jeszcze kilkoma innymi projektami z tego gatunku (np. Trzęsienie ziemi, Płonący wieżowiec). Dawały one spore pole do eksperymentowania z metodami budowania dramaturgii, czy też udoskonalania warsztatu orkiestracyjnego. Dodatkowym atutem brylowania w popularnych blockbusterach było wzmocnienie swojego nazwiska wśród ówczesnych twórców muzyki filmowej. Również w oczach krytyków oraz gremiów przyznających nagrody. Droga do zyskania miana najbardziej znaczącego kompozytora amerykańskiej kinematografii stała otworem.
Perspektywa komercyjnego sukcesu wyżej wspomnianych filmów katastroficznych stworzyła również okazję do publikacji okolicznościowych soundtracków zawierających fragmenty ścieżek dźwiękowych Johna Williamsa. Półgodzinne składanki były w gruncie rzeczy zarejestrowanymi specjalnie na te okazje, re-recordingami najbardziej „nośnych” kawałków. O sprawie nagrywania na nowo takich utworów wspominałem już nie raz. Zaznaczę tylko, że miało to związek z ogromnymi tantiemami, jakie wydawcy musieliby uiścić za możliwość wykorzystanie filmowego materiału. W efekcie tych działań taśmy pochodzące z oryginalnych sesji nagraniowych trafiały do archiwów wytwórni – w tym przypadku do Foxa i Universal Pictures. Na przestrzeni wielu dziesięcioleci nawet nie podejmowano prób rozprawiania się z tymi ścieżkami dźwiękowymi. Dopiero po zniesieniu drakońskich opłat pewne próby na tym polu podejmowały wytwórnie specjalizujące się w muzyce filmowej – Film Score Monthly, Varese Saraband oraz La-La Land Records. Ta ostatnia pod koniec roku 2019 rozbiła przysłowiowy bank.
Dzięki pielęgnowanej od lat ścisłej współpracy ze studiami Foxa i Universal, uzyskano dostęp do oryginalnych taśm z sesji nagraniowych, zawierających w przeróżnych kombinacjach praktycznie całość materiału zarejestrowanego na potrzeby Tragedii Posejdona, Trzęsienia ziemi oraz Płonącego wieżowca. Uporządkowanie tego wszystkiego w ramach jednolitego, zgodnego z chronologią filmową, doświadczenia, nie należało do najłatwiejszych zadań. Nośniki na których znajdowały się sesje były w różnym stanie – od satysfakcjonujących, aż po dotkliwie nadgryzione zębem czasu. Problemu dostarczała też wielorakość źródeł, sprawiająca, że część utworów lub ich fragmentów zapisana była w mono, podczas gdy inne zmiksowane były do pionierskiego wówczas „Sensurround”. Przygotowania do stworzenia godnego słuchowiska zajęły wydawcom z La-La Land Records wiele miesięcy. Z jakim efektem?
„Disaster Movie Soundtrack Collection” już na pierwszy rzut oka wydaje się brakującym ogniwem w kolekcji miłośników twórczości Johna Williamsa. I faktycznie, przyglądając się traciliście proponowanych albumów, szacie graficznej oraz merytorycznym informacjom zawartym na obszernych książeczkach dołączonych do płyt, można odnieść wrażenie, że to kolejny po Harrym Potterze oraz Parku Jurajskim, wydawniczy sukces La-Li. Jest to jednak tylko fasada tego, co w rzeczywistości otrzymujemy. A otrzymujemy produkt, który może zadowolić na wielu płaszczyznach z wyjątkiem jednej – jakości dźwięku prezentowanego materiału.
W swoim dorobku wydawcy z La-Li mieli już niejedną perełkę. Partytury, które od lat straszyły fatalną kondycją nagrania, pod szyldem tej amerykańskiej wytwórni zyskiwały nowy blask. I choć w przypadku „Disaster Movie Soundtrack Collection” chciałoby się czegoś podobnego, to niestety nie udało się uzyskać zamierzonego efektu. Przykładem niech będzie Tragedia Posejdona, która stawia przed nami praktycznie to samo słuchowisko, które La-La opublikowała w 2010 roku (drobna rotacja w kolejności prezentacji dodatków). Nieznaczne różnice da się odnotować w „barwie” dźwięku – zbliżonej bardziej do współczesnych standardów. W każdym razie ilustracja w dalszym ciągu tonie w szumach, które skutecznie odcinają słuchacza od delektowania się aranżacyjnym majstersztykiem partytury Williamsa. I choć filmowa prezentacja upływa pod znakiem umiarkowanego zaangażowania treścią, to już wertowanie sekcji „Additional Music” wydaje się karą za niepopełnione grzechy. Kilka wersji tematu głównego, cała masa alternatywnych wykonań piosenki The Morning After i ogólne wrażenie, że od blisko pół godziny słucha się w kółko tego samego… Moim skromnym zdaniem można było rozegrać to nieco inaczej, nie brnąć na siłę w maksymalne zapełnianie przestrzeni dyskowej.
Po tak konsternującym doświadczeniu z pewną satysfakcją przyjmiemy to, co oferuje nam ścieżka dźwiękowa do Płonącego wieżowca. Muzyka do tego filmu najczęściej brana była na tapetę przez soundtrackowych wydawców. I do tej pory najokazalej prezentował się limitowany specjał od FSM, dający wgląd w ponad godzinny materiał ilustracyjny Williamsa. Dodatkowo można było usłyszeć kilka utworów źródłowych oraz piosenkę promującą w dwóch odrębnych aranżach. Wszystko to trafia oczywiście na dwupłytowe wydanie La-Li, ale z o wiele większą ilością dodatków. I tak oto pierwszy dysk zarezerwowany jest na prezentację filmowej wersji ścieżki dźwiękowej. Niespełna 80-minutowe słuchowisko nie należy do najłatwiejszych w obyciu. Co prawda balansuje pomiędzy piękną, chwytliwą tematyką, a trzymającym w napięciu underscore, ale w takich ilościach ma prawo zmęczyć nawet najbardziej zagorzałego miłośnika twórczości Johna Williamsa. W przeciwieństwie bowiem do Posejdona oraz Trzęsienia, w tym filmie kompozytor bardzo szczelnie wypełnił obraz muzyką, zarzucając pomost pomiędzy dramatem głównych bohaterów, a tragicznym w skutkach pożarem. Jeżeli więc znajdzie się ktoś, kto z wielką satysfakcją przebrnie przez ten materiał, to z pewnością ucieszy go również zawartość drugiego krążka. Takowy w pierwszej kolejności serwuje nam porcję alternatywnych wykonań zasłyszanych wcześniej kawałków. Po nich następuje chwilowe rozluźnienie atmosfery, a to za sprawą wykorzystanych w filmie, źródłowych kawałków. Oscylują one wokół jazzowych standardów, ale w praktyce stanowią kolekcję wcześniej skomponowanych przez Johna Williamsa utworów. Dodatek ten wydaje się zbędny, choć dla miłośników oprawy muzycznej z Płonącego wieżowca będzie jakkolwiek atrakcyjny. Ot zupełnie jak zamykający drugi dysk, zremasterowany program oryginalnego soundtracku, jaki ukazał się zaraz po premierze Płonącego wieżowca. Swoją drogą porównując brzmienie tego re-recordingu z materiałem filmowym odnotujemy kolosalna różnicę w barwie i dynamice. Oczywiście na korzyść świetnie dopracowanego, 36-minutowego soundtracku.
O wiele łaskawsze dla niecierpliwych odbiorców okaże się wieńczące ten „trójpak”, Trzęsienie ziemi. Także i tutaj otrzymujemy dwa odrębne doświadczenia – filmowe oraz albumowe. Tych, którzy po raz pierwszy mierzyć się będą z muzyką do filmu Marka Robsona zapewne zaskoczy swobodny, jazzowo-popowy styl, w jaki przemawia muzyka Williamsa. Nic dziwnego, skoro już na wstępie procesu tworzenia tej ścieżki dźwiękowej, kompozytor praktycznie odciął się od wszystkich scen budujących napięcie i serwujących akcję. Lansowana wówczas, nowatorska technologia Sensurround, miała zanurzyć widza w poczuciu realnego zagrożenia. Zagłuszanie efektów dźwiękowych muzyką nie miało więc racji bytu. Najwięcej muzyki wybrzmiewa zatem w kontekście relacji (dramatycznych i romantycznych) między bohaterami oraz w bardziej swobodnych scenach. Natomiast wychwytywanie różnic pomiędzy nagraniem filmowym, a albumowym będzie pożywką dla melomanów pławiących się w aranżacyjnych detalach. Aczkolwiek jeżeli miałbym się do czegoś przyczepić, to tylko do kolejności prezentowanych słuchowisk. O wiele lepiej sprawdziłoby się umieszczenie na początku tzw. „Film Score Recording”, by dopełnić słuchowiska reprintem oryginalnego albumu. Obstawiam, że była to odgórna decyzja studia Universal, które odstąpiło praw do publikacji tej muzyki
I tak oto w wielkim skrócie można opisać to, co znajduje się na pięknie prezentującym się od strony graficznej, „Disaster Movie Soundtrack Collection”. Uczciwsze byłoby rzecz jasna sporządzenie trzech odrębnych tekstów na temat poszczególnych soundtracków, ale zaprzeczałoby to idei tego zbiorczego wydania. Cóż zatem pozostaje? Ano twardy orzech do zgryzienia, bo z jednej strony na nasze ręce trafia długo oczekiwany przez wielu fanów Williamsa, zestaw soundtracków. Kompozycji, które na pewien sposób wypełniają rynkową lukę i są gratką dla kolekcjonerów. Nie obywa się to jednak bez nutki malkontenctwa, co w przeciwieństwie do analogicznych boxów z Pottera lub Parku Jurajskiego obniża rangę tego specjału. I szkoda, że wraz z jakością nie idzie w dół również cena zestawu. Dla statystycznego, polskiego konsumenta, może się ona okazać barierą nie do przebrnięcia. Zatem cieszmy się, że taka publikacja ujrzała światło dzienne, ale przekalkulujemy gruntownie zanim zdecydujemy się na zakup.