Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Trevor Jones

Dinotopia

(2002)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 15-04-2007 r.

Zaczęło się od bogato ilustrowanej książki pisarza i rysownika Jamesa Gurneya o utopijnej krainie, w której ludzie i dinozaury żyją w harmonii i przyjaźni. „Dinotopia: A Land Apart from Time” okazała się bestsellerem, którą sprzedano w dwóch milionach egzemplarzy, w ponad 30 krajach. Pociągnęło to więc za sobą lawinę kontynuacji, nie tylko autorstwa Gurneya, oraz wszelkiego rodzaju produktów z książką związanych – choćby gier komputerowych czy zabawek. Ekranizacja była więc tylko kwestią czasu.

W końcu stało się. W 2002 r. Hallmark Entertaiment wyprodukował mini-serial, który kosztował podobno łącznie ponad 80 milionów dolarów. Często zastanawia mnie: na co idą tak ogromne pieniądze, skoro potem prawie nie widać tego na ekranie. Czy samo wysłanie ekipy w teren, albo zbudowanie byle jakiej scenografii na zachodzie aż tyle kosztuje? A może efekty wizualne, za które serial otrzymał nagrodę Emmy? Co ciekawe, komputerowe dinozaury z Dinotopii na głowę biją ich krewniacy z pierwszego lepszego serialu dokumentalnego, który możemy zobaczyć na Discovery. O Jurassic Park nawet nie wypada wspominać.

Skomponowanie muzyki do serialu powierzono Trevorowi Jonesowi. Kompozytor rodem z RPA, świetnie znany każdemu miłośnikowi soundtracków choćby z kultowego Ostatniego Mohikanina, okazał się być najbardziej znaczącym nazwiskiem w całej ekipie tworzącej Dinotopię. I znalazło to potwierdzenie w jakości pracy. Sam serial w mojej opinii jest jedynie kiczowatym telewizyjnym tworem zza oceanu dla niewymagającego młodego widza. Pełen jest standardowych serialowych chwytów z charakterystycznym wstrzymaniem akcji w kulminacyjnym punkcie w miejscu na reklamy. Muzyka doświadczonego w produkcjach TV Jonesa w samym serialu trochę ginie, stanowi jedynie tło i nawet w napisach początkowych czy końcowych jakoś szczególnie nie wychyla się i nie zwraca na siebie uwagi. Może inaczej jest w końcowych odcinkach, ale przyznam szczerze, że moja przygoda z tym serialem skończyła się równie szybko, jak się zaczęła. Jakoś gadające cyfrowe dinozaury otoczone jeszcze gorszymi ludzkimi aktorami do mnie nie przemawiają.

Mimo to, z chęcią sięgnąłem po soundtrack, choć (może tym bardziej dlatego że) zdobyć go łatwo nie jest. Wydany został jedynie jako „promo” przez podobno należącą do samego Jonesa Contemporary Media Recordings w limitowanej liczbie egzemplarzy. Co prawda o wypuszczeniu na rynek tej ścieżki przebąkiwała Varèse Sarabande, ale najwyraźniej sprawa upadła. W każdym razie, jeśli komuś już uda się dotrzeć do tego soundtracku, to czeka go nieco ponad 60 minut obcowania z muzyką graną przez niezwykle cenioną London Symphony Orchestra.

Jak to zwykle u Jonesa bywa, wszystko opiera się o jeden chwytliwy temat. Z jego podstawową aranżacją, a więc wygrywanego przez pełną orkiestrę, spotkamy się już w pierwszym utworze, a później jeszcze kilkakrotnie na albumie. Temat jest bardzo ładny, optymistyczny, pasujący do filmu familijnego. Może nie mocno, ale jednak wyczuwalne jest to charakterystyczne brzmienie Jonesa, które przemyca chyba w każdym jednym swoim temacie: od Ostatniego Mohikanina po Kleopatrę. Wokół głównego tematu kompozytor buduje całą resztę. Resztę, która jest solidną orkiestralną robotą, ale niestety niczym więcej. Kompozytor tylko momentami potrafi naprawdę przykuć uwagę słuchacza lirycznymi smyczkowo-fortepianowymi pasażami z wejściami fletów albo muzyką akcji przypominającą skrzyżowanie Na krawędzi z Gwiezdnymi wrotami (początek i koniec „The Skybax Dawn Flight”, gdzie Jones niemal kopiuje fanfarę z dzieła Davida Arnolda). Niby wszystko jest jak trzeba, muzyka jest ładna, orkiestra gra ją bez zarzutu, ale jakoś ona słuchaczowi umyka. Może gdyby Jones bardziej wyeksponował melodyjne fragmenty, albo pokusił się o stworzenie nie jednego a kilku głównych tematów…

A tak Dinotopia pozostaje bardzo poprawnym, solidnym wręcz dziełem Trevora Jonesa. Jest też partyturą, która wiele w jego karierze nie znaczy. Nie tylko dlatego, że nie wypromuje jej ani serial, ani wydanie o niemal zerowej dostępności. Przede wszystkim dlatego, że niczego nowego nie wnosi do muzyki Jonesa i do muzyki filmowej w ogóle. Zbyt dużo tu oczywistych podobieństw i schematów, a przy tym zbyt mało wysokiej słuchalności. Są tu przebłyski, ale nie ma ich aż tyle, by zachwycać się płytą jako całością. Oczywiście, jeśli gdzieś, kiedyś jakimś cudem staniecie przed dylematem: kupić ten soundtrack czy nie, to (o ile pozwolą wam na to fundusze) bierzcie bez wahania. Jakby nie patrzeć, to przecież biały kruk.

Najnowsze recenzje

Komentarze