Po dość niespodziewanym sukcesie Morderstwa w Orient Expressie, Kenneth Branagh szybko otrzymał zamówienie na kolejny film o Herculesie Poirot. Na Śmierć na Nilu przyszło jednak czekać dobre parę lat. Obraz miał być gotowy już w 2019 roku, jednak przez pandemię koronawirusa był co rusz przekładany aż do lutego 2022 roku. Dość powiedzieć, że Branagh zdążył nakręcić i zaprezentować publiczności kolejną produkcję (nominowany do Oscarów Belfast) zanim Śmierć na Nilu doczekała się swojego debiutu na dużym ekranie.
Być może będę odosobniony w tej opinii, ale uważam, że ścieżka dźwiękowa z Morderstwa w Orient Expressie skomponowana przez Patricka Doyle’a (stałego współpracownika Branagha) była najlepszą pozycją na rynku soundtrackowym w 2017 roku. Trzy świetne tematy (główny, liryczny oraz Poirot) z pewnością uczyniły partyturę zapadającą w pamięć. Co więcej, Doyle postarał się również o wysmakowany i wciągający suspens, który znakomicie prowadził filmową historię, a w oderwaniu od kontekstu potrafił zaciekawić słuchacza (zresztą, już w Gosford Park Szkot pokazał, że takowe, wydawałoby się, trudne do ilustrowania kino nie stanowi dla niego problemu). Nie powinno zatem nikogo dziwić, że z niecierpliwością wyczekiwałem soundtracku z nowej odsłony cyklu o słynnym detektywie stworzonym przez Agathę Christie. Czy zatem Śmierć na Nilu spełniła pokładane w niej nadzieje?
Zacznijmy od tego, że formuła filmu wydaje się analogiczna do poprzednika. Mamy tajemnicze morderstwo, grupkę podejrzanych zamkniętych w jednym miejscu (sunący od Stambułu do Paryża pociąg zamieniono na luksusowy jacht w egipskiej scenerii) i znakomity zmysł śledczy Poirot. Mimo to, Doyle nieco zmienia podejście do filmowej ilustracji. Zamiast przygodowego sznytu i emocjonalnych tematów, które towarzyszyły seansowi Morderstwa…, tym razem szkocki kompozytor skupia się przede wszystkim na budowaniu odpowiedniego nastroju i suspensu. I tym razem robi to jednak z klasą. Muzyka sprawnie generuje zagadkową, duszną i hermetyczną atmosferę. Nie wydaje się jedynie zapychaczem oddelegowanym pod ruchome kadry.
Różnica w stosunku do Morderstwa… słyszalna jest jednak zwłaszcza podczas odsłuchu soundtracku w domowym zaciszu. Nie znajdziemy tu niczego na miarę tematu głównego z poprzedniej części. Nie usłyszymy również żadnej piosenki wieńczącej film (jakże przepięknej w Morderstwie…!). Warto jednak zauważyć, że oglądana na ekranie historia niesie ze sobą znacznie mniejszy ładunek dramatyczny niż w poprzednim filmie. Zatem tematy, którymi posługuje się kompozytor, mają charakter sugestywny i są ściśle związane z kreowaniem filmowego napięcia. Na plus należy zaliczyć jednak zabawę kolorami i brzmieniem, pozwalającą Doyle’owi nadać muzyce swoiście egipskiego posmaku. Najbardziej wyraźnie słyszane jest to w utworach Pyramids oraz Abu Simbel, w których możemy poczuć majestat i splendor dawnego Egiptu. Ciekawostką jest natomiast druga połowa The Newly Weds, gdzie harmonie wyraźnie nawiązują do tematu głównego z pierwszego filmu.
Niemniej, można odnieść wrażenie, że w Śmierci na Nilu talent i zapędy twórcze Patricka Doyle’a, z jakiegoś powodu, zostały nieco przytemperowane. Oczywiście, wciąż jest to całkiem solidna partytura, dobrze korelująca z nieco staromodnym filmem Branagha, a jej niektóre fragmenty, jak wspomniane Pyramids, potrafią imponować. W ujęciu całościowym, a zwłaszcza w porównaniu ze świetnym Morderstwem w Orient Expressie, jednak nieco rozczarowuje. Również lektura ponadgodzinnego soundtracku nie należy od najłatwiejszych i niekiedy może wystawić cierpliwość słuchacza na próbę. Doyle jest jednak kompozytorem, którego darzę kredytem zaufania, dlatego zawsze będę wyczekiwał kolejnych jego prac, zwłaszcza dla Kennetha Branagha.