Rewolucja francuska to temat, który zainspirował wielu twórców kina – nie zaowocował jednak równocześnie klasykami muzyki filmowej. Za takowy można by uznać spektakularną ścieżkę Georgesa Delerue do dyptyku La Révolution française (1989), tyle że istnienia tej pracy świadoma jest głównie wąska grupa koneserów, śledzących historię europejskiego rynku soundtrackowego. Niedzielny słuchacz gatunku, który obraca się wśród bieżących nazwisk głównego nurtu o przedsięwzięciu tym pewnie nawet nie słyszał. Podobny los spotkał muzykę Jeana Prodromidèsa z filmu Danton Andrzeja Wajdy.
Wyróżniona w 1983 roku nagrodą SACEM kompozycja jest antytezą patetycznej, teatralnej ilustracji Delerue: posępną, awangardową, budzącą grozę. Prodromides podszedł do tematu, jak gdyby przyszło mu pracować nad horrorem. Po rozwiązania stylistyczne, których wybór zdeterminował charakter i wymowę emocjonalną ścieżki, Francuz sięgnął do XX-wiecznej, eksperymentalnej muzyki poważnej, przede wszystkim sonorystów i Ligetiego. Gdyby więc Andrzej Wajda zechciał wówczas skorzystać z usług Krzysztofa Pendereckiego (jak to poniekąd uczynił przy okazji Katynia), to Danton brzmiałby dokładnie tak, jak w wariance Prodromidèsa.
Przejmująca, agresywna faktura ścieżki, desperackie okrzyki chóru, nieustanne napięcie anonsujące tragedię – wszystko to służy francuskiemu kompozytorowi do wykreowania aury wszechotaczającego zagrożenia, śmiertelnego chaosu, zboczenia rewolucji z kursu, czego kulminację stanowił ukazany w filmie jakobiński terror. Ta zuniwersalizowana, muzyczna ocena rewolucji daje niezwykle ciekawy kontrast ze stylem narracji zastosowanym przez Wajdę. Za wyjątkiem bowiem pierwszych scen, Danton jest filmem głównie gabinetowym: dramatem politycznym o władzy i konsekwencjach jej utrzymania. W takim kontekście ilustracja Prodromidèsa nie może więc pełnić roli muzycznej tapety ściśle podporządkowanej ekranowej akcji. Jest ona raczej ekspresją nieznośnego, podskórnego napięcia, które intensyfikuje konflikt bohaterów i prowadzi do jego tragicznego zwieńczenia. Mówimy tu już wyłącznie o ekstremach.
Trzeba przyznać, że stylistyka obrana przez Prodromidesa była strzałem w dziesiątkę – rewolucyjna hekatomba nigdy wcześniej nie była równie przytłaczająca, depresyjna i nieunikniona. Gęsta faktura ścieżki, wypełniona po brzegi niewygodnymi dla ucha glissandami smyczków, wrzaskami dętych blaszanych i wściekłymi partiami perkusyjnymi, tworzy aurę odhumanizowanego, apokaliptycznego barbarzyństwa (mrożący krew w żyłach La Charette des condamnés). Nie ostały się już ideały, będące podwaliną przewrotu z 1789 roku; deklaracja braterstwa stała się mrzonką przeszłości, a równość odnaleźć można co najwyżej na deskach szafotu. Symbolem rewolucji Prodromidèsa jest już tylko gilotyna oraz zwiastujący jej obecność katastroficzny i bezduszny rytm kotłów (Guillotine I). Marsz skazańców ku zagładzie…
Z wymienionych wyżej przyczyn płytowa lektura Dantona stanowi swego rodzaju wyzwanie. Sonorystyczna formuła odziera ścieżkę z wygodnej dla ucha tonalności; daremnym jest oczekiwanie lirycznej kody, rozwiązującej targające ilustracją napięcia. Gdy kompozycja Prodromidesa dobiega końca, nie ma wątpliwości, że wyniszczający konflikt nie wyłonił zwycięzców. Przed oczami staje obraz zmrożonego strachem Robespierre’a (Wojciech Pszoniak): chorobliwy pot na czole, grymas przerażenia, paraliżująca bezsilność. Finałowe sceny filmu są pod względem muzycznym po prostu szokujące, a Danton idący na szafot przy wtórze perkusji odmierzającej jego ostatnie kroki i ostatnie sekundy życia pozostaje w pamięci na długo po zakończeniu seansu. Jedyną słabością ilustracji Prodromidesa w kontekście filmowym jest jej zmarginalizowanie na niektórych etapach opowieści; wydaje się, że obrazowi zrobiłoby przysługę umieszczenie muzyki w niektórych scenach dialogowych, co dodałoby narracji jeszcze więcej nerwowej klaustrofobii, „podkręcając” do maksimum stawkę odbywających się na ekranie targów politycznych.
Krążek wytwórni Disques Cinémusique wydany został w niedużym nakładzie i obecnie w swojej fizycznej formie pozostaje rarytasem. Obok Dantona na płytkę trafiły dwie inne prace Prodromidèsa, które stanowią jednak jedynie dodatek do znakomitej ilustracji z filmu Wajdy. Ścieżka do Les amitiés particulières Jeana Delannoy’a nie robi większego wrażenia, wykorzystując chłopięcy chórek dla oddania atmosfery jezuickiej szkoły. Ciekawszą pozycją jest Et mourir de plaisir z wampirycznego obrazu Rogera Vadima – piękny temat przewodni ( Thème de Millarca) to jedna z pereł dyskografii Prodromidesa i choćby dla niego warto tej klimatycznej kompozycji poświęcić trochę uwagi.
Dantona polecam każdemu, kto ceni sobie muzykę filmową w wydaniu najbardziej bezkompromisowym. Odsłuch tej awangardowej pracy jest wymagający, ale zarazem niezwykle satysfakcjonujący. Kino ze współczesną muzyką poważną romansuje jedynie sporadycznie i efekty są najczęściej dosyć konwencjonalne, podporządkowane wygodzie i przyzwyczajeniom odbiorcy. Prodromidès świadomie i ostentacyjnie te przyzwyczajenia depcze, więc od nas i naszej tolerancji muzycznej zależy, czy uznamy to za objawienie czy za grafomaństwo. Na pewno natomiast nie można obok mocy Dantona przejść obojętnie.