Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Akira Ifukube

Daimajin

(1966/1995)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 26-10-2014 r.

Kaiju-eiga, czyli japońskie filmy o wielkich potworach to gatunek bardzo specyficzny i będący swoistym ewenementem na skalę światową. Prosta jak konstrukcja cepa fabuła, kilku ludzi przebranych w gumowe stroje dziwacznych potworów, kiczowate sceny akcji i wiele innych cech sprawia, że albo się te filmy kocha albo nienawidzi. Jakkolwiek zdecydowana większość z nich, która powstała na przestrzeni lat 50-tych, 60-tych i 70-tych – nie licząc oczywiście ojca gatunku, czyli Godzilli Ishiro Hondy – dziś już trąci myszką, a niektóre produkcje wprost nie sposób nie oglądać z delikatnym uśmiechem pod nosem. Dlatego też spośród kilkudziesięciu powstałych w tym okresie monster movies wyróżnia się znakomicie zrealizowana trylogia o skalnym bogu-samuraju Daimajinie, będącym wschodnią wariacją na temat żydowskiego potwora z gliny – Golema. Seria ta nie jest jednak typowym tryptykiem. Co może się wydać dziwne, każdy z tych filmów opowiada generalnie bardzo podobną historię, ale żaden z nich nie jest ze sobą bezpośrednio powiązany. Ponadto wszystkie trzy produkcje były kręcone jednocześnie i weszły do kin w 1966 roku z kilkumiesięcznymi przerwami.

Pokrótce akcja filmu wyreżyserowanego przez Kimoyoshiego Yasudę toczy się w feudalnej Japonii. Do władzy dochodzi bezwzględny lord Samanosuke. Uciemiężony lud postanawia więc poprosić swojego boga o pomoc, którego posąg zbudzi się do życia jedynie wtedy, gdy spadną na niego łzy księżniczki. Na pierwszy rzut pomysł może nie porywać. Na szczęście postacie są doprawdy ciekawe, a fabuła niebanalna i wciągająca, co już w tych aspektach odróżnia go od większości naiwnych monster movies. Jednak to czym naprawdę imponuje Daimajin to doskonałe jak na owe czasy efekty specjalne. Tytułowy bóg wygląda przerażająco, a finałowa rozwałka jaką dokonuje należy do najlepiej sfilmowanych sekwencji ówczesnego japońskiego kina – wreszcie widz nie odnosi wrażenia, że kilku przebierańców niszczy makietę miasta. W ten sposób cykl o Daimajinie pozostawił daleko w tyle co raz bardziej infantylizującą się w tym samym czasie serię o Godzilli. Tę znakomitą realizację możemy docenić zwłaszcza dzięki wydaniu filmu na Blu-Ray, które ukazało się kilka lat temu. Aż dziw bierze, że ta sama wytwórnia – Daiei – rok wcześniej wypuściła głupkowatą i kiczowatą do granic możliwości opowieści o wielkim, latającym żółwiu Gamerze. Wymienione przez mnie wyżej elementy sprawiają, że nie jest to kolejne, typowe monster movies z przerośniętym potworkiem w roli głównej, które można postawić w jednym szeregu z produkcjami Ishiro Hondy. Film Yasudy do tego stopnia przypadł mi do gustu, że gdyby ktoś zapytał mnie o mój ulubiony film z tego gatunku to jednym tchem odparłbym, że jest nim właśnie pierwsza część Daimajina.

O napisanie muzyki do filmu Yasudy poproszony został najbardziej doświadczony kompozytor piszący dla kaiju-eiga – Akira Ifukube. Co ciekawe pomimo tego, że nazwisko Japończyka było najbardziej związane z wytwórnią Toho, to nie miał on problemów, aby okraszać swoją muzyką filmy jej największego w tamtym czasie konkurenta na rynku. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że zilustrowanie kolejnego monster movie było dla Ifukube niezbyt angażującym i inspirującym projektem. Wszak Japończyk miał już za sobą kilkanaście obrazów z tego gatunku. Tymczasem produkcja Yasudy okazała się filmem niełatwym dla Ifukube. Jak sam wspominał, Daimajin – w przeciwieństwie do innych istot z kaiju-eiga – był bogiem i dlatego też jego muzyczne zinterpretowanie było dla Japończyka sporym wyzwaniem. Czy zatem omawiana partytura zmieniła generalnie rutyniarskie podejście Ifukube do komponowania muzyki filmowej? Nie do końca, choć w recenzowanym scorze znajdziemy kilka elementów charakterystycznych jedynie dla tej pracy.

Materiał muzyczny skomponowany do Daimajina cechują dwie rzeczy. Pierwszą z nich jest nierzadkie stosowanie przez Ifukube niskich partii basowych instrumentów – np. gdzieniegdzie pojawiają się ekstremalnie warczące fagoty i kontrafagoty. Efekt tego jest dość oczywisty, bowiem skalny bóg staje się w ten sposób jeszcze bardziej przerażający. Ifukube ponownie popada zatem w typową dla siebie manierę budowania napięcia za pomocą basu. Dlatego też dla kogoś, kto często obcuje z kaiju-eiga, czy też z muzyką Ifukube, partytura do Daimajina jako filmowa ilustracja może nierzadko umykać jego uwadze. Drugim ciekawym aspektem jest sięgnięcie po eksperymentalną elektronikę. W większości przypadków pojawia się ona jako tło dla orkiestry, a jej rola sprowadza się zapewne do podkreślenia metafizyczność tytułowego bohatera filmu. Wyraźniej zaznacza ona swoją obecność jedynie w kilku utworach, min. w God’s Mountain czy też czysto funkcjonalnym i dziwacznym wręcz Trap.

Jak przystało na epicką opowieść Daimajin musiał otrzymać solidny temat przewodni do którego Japończyk będzie wracał podczas pracy przy kolejnych sequelach. Po raz pierwszy usłyszymy go w Main Title. Utwór ten rozpoczyna się od wejścia kontrafagotów i prawdopodobnie klarnetów basowych, które wygrywają dość charakterystyczną dla Ifukube – przypominającą zwłaszcza rewelacyjny motyw z filmu Varan the Unbelievable – figurę melodyczną. Następnie wchodzi właściwy temat Daimajina oparty już przede wszystkim o instrumenty dęte blaszane. Pozornie muzyczne wyobrażenie Daimajina może zbliżać go bardziej do przerażających, negatywnych potworów z innych monster movies, albowiem skalny bóg otrzymał od Ifukube doprawdy posępny i nieco dysonujący motyw. Jednak film doskonale tłumaczy dlaczego Japończyk postąpił w ten sposób. Daimajin pomimo tego, że jest postacią pozytywną i broni uciśnionych jest jednocześnie wywołującym trwogę i bezwzględnym wobec wrogów bogiem. Z tego też względu nie mógł on otrzymać tematu o innym wydźwięku. Melodie powrócą w okazałych aranżacjach dopiero w finale filmu, którego albumową reprezentacją są muskularne ścieżki Daimajin Ferocity oraz Lord Samonosuke Last Moment.

Z postacią Daimajina związany jest jeszcze jeden motyw z którym zapoznamy w Journey To The Wargod Effigy. Ta melodia prezentuje inne oblicze japońskiego boga – liryczne, ale także tajemnicze i nieco mistyczne. Ifukube wykorzystuje jak zawsze w tego rodzaju utworach sekcje smyczkową, ale tym razem osiąga dzięki niej całkiem zadowalający i oryginalny efekt – w przeciwieństwie do wielu swoich lirycznych tematów. Bazę tematyczną uzupełnia energiczny motyw Kogenty (jednej z najważniejszych pozytywnych postaci filmu) z utworów Espace i Capture of Cogenta. I tym razem Ifukube nie wyłamuje się ponad schemat pisania przez siebie muzyki akcji, ale co ważniejsze jak zawsze porywa ona świetną dynamiką. Temat ten przewija się także niepostrzeżenie jako pizzicato w Trap. Co ciekawe bardzo podobna wersja tej melodii pojawi się dokładnie ćwierć wieku później w partyturze Ifukube do filmu Godzilla vs. Król Ghidorah. Warto także zwrócić uwagę na bardzo ładny motyw z utworu Opressed People, choć ten jest bliźniaczo podobny do melodii, którą znajdziemy w o cztery lata starszej partyturze do dokumentalnego filmu Whale God.

Na plus krążka należy zaliczyć to, że tym razem decydenci postanowili pominąć alternatywne utwory, często niepotrzebnie zapychające soundtracki z moster movies. Mamy tutaj zatem czysty score z jedynie dwoma bonusowym utworami – American Edition Music oraz całkowicie zbędnym, zaledwie kilkusekundowym Signal. Jako przerywniki pomiędzy typową dla Ifukube filmową ilustracją pojawia się nieodłączne dla partytur kaiju-eiga imitowanie muzyki źródłowej, które w przypadku tego krążka znajdziemy w utworach Demon Scattering Dance oraz Kozumasa’s Song.

Niestety rzuca się w uszy dość słaba jakość dźwięku prezentowanego materiału muzycznego. Mając na uwadze fakt, że soundtrack z Daimajina został wydany na płycie CD w 1995 roku, powinniśmy się spodziewać przynajmniej przyzwoitego masteringu. Dlatego też należy to zaliczyć jako wydawnicze niedopatrzenie rzutujące na osłabienie doznań słuchowych. Nierzadko odbiorca musi mocno skupić się na muzyce, aby móc wyłapać wszystkie kompozytorskie zabiegi, co jednak nie może ujmować nic muzyce jako takiej. Ta jest bowiem kolejną solidną porcją filmówki Akiry Ifukube, co prawda niepozbawioną jak zawsze w jego przypadku paru cytatów z poprzednich prac, ale także posiadającą kilka indywidualnych cech. Mimo to, wszystkim nieobeznanym z twórczością tego wybitnego kompozytora, najpierw radziłbym się zapoznać z partyturami do filmów z serii o Godzilli (nie wspomniawszy już o jego utworach koncertowych), a dopiero później wziąć na warsztat cykl o Daimajinie.

Najnowsze recenzje

Komentarze