Coco w reżyserii Lee Unkricha, dziewiętnasty pełnometrażowy film studia Pixar, przypomina w pewnym sensie powrót do korzeni. O ile bowiem flirt z musicalową konwencją jest dzisiaj dla magików z Emeryville rzadkością, o tyle przecież od takiego właśnie flirtu zaczęli oni swoją zawrotną karierę. Wokalne numery z pierwszego Toy Story oraz jego kontynuacji to jednak zamierzchła przeszłość, a współczesne obrazy Pixara, jak chociażby Auta, rolę piosenek w filmie postrzegają w bardziej schematyczny sposób. Coco jest na tym tle miłą niespodzianką, która zasługuje na ciepłe przyjęcie – rzadko bowiem trafia się animacja, w której elementy musicalowe tak dobrze wpisywałyby się w fabularne i ideowe założenia filmu.
Pod warstwą muzyczną Coco podpisał się spory zespół artystów. Główną piosenkę – Remember Me – skomponowali znani z przebojowego Frozen Kristin Anderson-Lopez i Robert Lopez. Za muzykę do pozostałych numerów śpiewanych odpowiada Germaine Franco, orkiestratorka, aranżerka i producentka, była współpracowniczka m.in. Randy’ego Newmana (przy Toy Story 3), Johna Powella (np. przy latynoskich Rio oraz Mr. And Mrs. Smith) oraz Gustavo Santaolalli (dodatkowa muzyka do The Book of Life, animacji o podobnej tematyce co Coco). Elektroniczną sekwencję imprezy w zaświatach – Jálale – przyszykował meksykański DJ Camilo Lara, występujący pod szyldem swojego projektu muzycznego Mexican Institute of Sound. Nadwornemu kompozytorowi Pixara, Michaelowi Giacchino, pozostał w takiej sytuacji jedynie oryginalny score, będący nieco drugoplanowym uzupełnieniem energetycznej warstwy piosenkowej.
Czemu drugoplanowym? Ano dlatego, że to piosenki są esencją Coco i swego rodzaju spiritus movens całej opowieści. Film Unkricha opowiada o życiu muzyka, o pragnieniu takiego życia i o próbie realizacji tego pragnienia. Wiele piosenek pełni w tej sytuacji rolę mechanizmu inicjującego kolejne przełomy fabularne, pchającego narrację na nowe tory (np. numery Un Poco Loco oraz The World Es Mi Familia). Najważniejszy song filmu, Remember Me, ma jednak ambitniejsze, bardziej wielowymiarowe zadanie. W tej świetnej piosence koncentruje się cały duchowa i emocjonalna tematyka filmowej opowieści. Coco jest w pewnym sensie historią o dojrzewaniu i przewartościowywaniu życiowych priorytetów – i doskonale słychać ów zamysł, gdy prześledzi się występujące w filmie kolejne warianty tego znakomitego utworu. Ewolucja piosenki: od benefisowej, celebryckiej wersji Ernesto de la Cruza (sukces życiowy jako sława i uwielbienie tłumów) do intymnej kołysanki Reunion (triumf rodzinnej miłości wyrażonej osobistą, liryczną muzyką), idealnie streszcza moralną i dydaktyczną wymowę opowieści. To, jak wszechstronnie i konsekwentnie Remember Me wykorzystywane jest w toku fabuły, może stanowić wzór dla wszystkich tego typu produkcji, i właśnie tej przemyślanej muzycznej taktyce finał filmu zawdzięcza swoje potężne, emocjonalne oddziaływanie.
Przy takiej konkurencji score Giacchino zmuszony jest usunąć się na dalszy plan, choć Amerykanin – przy wydatnym wsparciu aranżerskim Germaine Franco – dwoi się i troi, by zapewnić filmowi barwną i adekwatną ilustrację muzyczną. Na plus z pewnością można mu poczytać wysiłek włożony w to, by ścieżka dźwiękowa brzmiała autentycznie i spójnie z opisanymi wyżej piosenkami. Giacchino nie uczestniczył wprawdzie w wyprawie do Meksyku, gdzie reszta ekipy muzycznej poszukiwała materiału muzycznego mogącego posłużyć im za inspirację (w tym czasie kompozytor musiał nadzorować nagranie score’u do Łotra 1), ale dobrze spożytkował doświadczenia przywiezione mu przez jego współpracowników. Przy tworzeniu ilustracji w konwencji folklorystycznej ryzyko porażki grozi jak gdyby z dwóch kierunków. Z jednej strony można popaść w suchą, pozbawioną serca, akademicką imitację, która zabije swobodnego ducha ludowego oryginału. Możliwy też jest przeciwny scenariusz, któremu Hollywood ze swoją amerykanocentryczną mentalnością hołdował zdecydowanie częściej – nie rozumiejąc pierwowzoru i ignorując go, odejdzie się od niego tak dalece, że rezultat będzie fałszywym surogatem. Jeśli chodzi o obraz Meksyku w kinie USA, to wzorcowym mariażem tych dwóch światów pozostają chyba prace Jamesa Hornera do przygód Zorro. Interesujące efekty przyniosły również bardziej muzykologiczne kompozycje Jerry’ego Fieldinga sprzed pół wieku (np. Dzika banda), a w ostatnich czasach wspomniana Księga życia Gustavo Santaolalli, spośród wszystkich wymienionych najbliższa chyba autentycznej latynoskiej kulturze.
Pod tym względem Coco Michaela Giacchino jest jak najbardziej satysfakcjonujące. Poza kilkoma dosłownie utworami, gdzie na pierwszy plan wysuwa się brzmienie meksykańskiej fiesty, score nie kopiuje muzyki mariachi w skali 1:1. Na tyle na ile to możliwe u hollywoodzkiego rzemieślnika, Coco czerpie z autentycznego materiału źródłowego (przy czym nie z jednego, a licznych gatunków muzyki latynoskiej), ale jednocześnie pozostaje wierne wymogom stawianym współczesnym ilustracjom dramatycznym pisanym do kina blockbusterowego. Dobrymi przykładami tego balansu są takie utwory, jak Crossing the Marigold Bridge z ładnym tematem zaświatów, czy Adiós Chicharrón, w których oryginalny meksykański kontekst rozwodniony został nieco przez chwyty narracyjne o bardziej uniwersalnym charakterze.
Podobnie udany jest temat przewodni score’u, pomyślany w formie nostalgicznej, gitarowej ballady przypisanej rodzinie de Riviera. Temat ten jest jednym z bardziej udanych, jakie Giacchino spłodził w trakcie swojej pixarowskiej kariery (prolog Will He Shoemaker? to w pewnym sensie odpowiednik tego najlepszego, czyli Married Life). Ma on jednak dużego pecha, że trafił do jednego filmu z Remember me. Oba utwory pełnią bowiem zbliżoną, liryczną funkcję i w efekcie trochę się dublują – w mojej ocenie można by melodię piosenki wkomponować w warstwę instrumentalną, całkowicie, choć z bólem serca, rezygnując z tematu Giacchino. Pamiętam, że po kilku odsłuchach albumu byłem zdumiony, jak często motyw ten przewija się w toku ilustracji (m.in. Taking Sides, Reunión Familiar de Rivera, A Family Dysfunction, For Whom the Bell Tolls…) – niestety w kinie jego obecność zdominowana jest przez Remember Me, które przykuwa uwagę swoim kontekstem emocjonalnym, uzasadnionym fabularnymi zawirowaniami.
Podobną przypadłością cechuje się spora część underscore’u , grającego zasadniczo drugie skrzypce względem ekranowych piosenek. Ilustracja Giacchino potrafi być też miejscami mocno frustrująca przez krzykliwy mickey-mousing (The Skeleton Key to Escape, For Whom the Bell Tolls), muzyczne tapeciarstwo (A Blessing and a Fessing) czy przywiązanie do rwanego, filmowego montażu. Rozczarowywać może też pretekstowość niektórych motywów pobocznych, jak chociażby schematycznej przygodowej fanfary dla duchów alebrije. W ostatnich latach odnieść można wrażenie, że kino komercyjnie stało się chronicznie niezdolne do wyprodukowania błyskotliwych, heroicznych tematów i rzuca widzowi wyrobnicze ochłapy.
Pomimo jednak tych paru gorzkich słów, obiektywnie ocenić wypada, że ścieżka Giacchino to udany produkt, który jest dokładnie tym, czego po takim filmie należało oczekiwać. Niech nie zniechęci Was początkowe wrażenie muzycznego chaosu – Coco odkrywa swoje liczne zalety dopiero po kilku odsłuchach. Również uwarunkowania, z jakimi ścieżka musi sobie radzić w rozgadanym i charakteryzującym się szybkim tempem filmie, nie pozwala jej tak od razu rozwinąć skrzydeł. Jeśli komuś nie przeszkadzają więc manieryzmy ilustracyjne Michaela Giacchino, będzie się przy tej muzyce naprawdę dobrze bawić.
O lekki zawrót głowy może natomiast przyprawić wielość wydawnictw wypuszczonych na rynek pod szyldem Coco. Po pierwsze, soundtrack występuje w różnych wersjach językowych, a w przypadku naszej rodzimej spolszczeniu uległa nawet tytulatura wszystkich utworów. Po drugie, podstawowa wersja CD i podstawowa wersja cyfrowa różnią się ilością score, gdyż wydanie elektroniczne zawiera o trzy utwory, tj. łącznie ok. 6 min. muzyki więcej: Cave Dwelling on the Past, The Show Must Go On oraz A Run for the Ages (przy czym tylko ten ostatni faktycznie wart jest zachodu). Istnieje też cyfrowa wersja z 53-ma utworami, gdzie umieszczono dodatkowo szereg piosenek inspirowanych filmem oraz alternatywnych wykonań piosenek filmowych. Jeśli chodzi o polską wersję językową, to dubbing wokalny prezentuje się rzetelnie (m.in. Bartosz Opania, Maciej Stuhr i Agata Kulesza) i w zasadzie od słuchacza będzie zależeć, czy zaakceptuje taki rodzimy substytut meksykańskiej estetyki. Warto zresztą podkreślić, że odsłuch wersji oryginalnej również wymaga od odbiorcy pewnego „zawieszenia niewiary”, gdyż latynoscy aktorzy śpiewają tam głównie po angielsku, w związku z czym jedynie ich specyficzny akcent kreuje fikcję kulturowego autentyzmu.
Mimo pewnych słabostek w prezentacji, Giacchino kontynuuje natomiast swoją dobrą passę, trwającą co najmniej od dwóch sezonów. Coco, wraz z głośną Wojną o planetę małp sprzed paru miesięcy to efektowny duet muzyczny, który dowodzi, że Amerykanin stał się kompozytorem wszechstronnym, a jego nazwisko stanowi obecnie gwarancję ilustracyjnego rzemiosła wysokiej próby.