Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Michael Giacchino

Cloverfield (Projekt: Monster)

(2008)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 27-05-2008 r.

Różne dziwadła ostatnio napływają na nasz rynek filmowy z zachodu. Dziwadła podpisujące się pod jakimś gatunkiem, a w rzeczywistości będące tylko wizualną ekstazą dla szerokiego grona gawiedzi szukającego w kinematografii tylko tanich wrażeń. Po nowatorskiej wizualnie, aczkolwiek niezbyt dopracowanym merytorycznie najnowszej ekranizacji Wojny Światów, gdzie trywialny temat inwazji obcej cywilizacji na naszą planetę, ukazany został z punktu widzenia zwykłej rodziny, oto kilka lat później otrzymujemy analogiczne filmidło, tyle, że pod tytułem Cloverfield. Pominę może własne refleksje nad tą produkcją dodając tylko, że tak jak i Wojna Światów, jest to kino kierowane tylko do wąskiego grona koneserów gatunku.

Jednym z najciekawszych aspektów tego obrazu jest muzyka… tzn jej brak. Niewielu filmowców decyduje się, aby swój obraz pozbawić całkowicie tak ważnego elementu dramaturgicznego jakim jest muzyka. A co tam, powie reżyser Matt Reeves, niech sam obraz sprobuje zmierzyć się z widzem, bez żadnych sztucznych akceleratorów. Idea to prawa i jak najbardziej rozsądna o ile jednak dany film jest się w stanie sam wybronić z tego braku. Z Cloverfield sytuacja ta wygląda różnie. Są momenty, gdzie cisza i strach widza przed nieznanym są najlepszym komponentem nie wymagającym żadnej dodatkowej interwencji dźwiękowej, z drugiej strony pełno tu luk i przestojów zabijających klimat filmu i poczucie ciągłości dramatycznej. Jest więc oryginalnie, ale nie do końca praktycznie. Jakby nawet oryginalny nie wydawał się ów pomysł, już na początku postprodukcji pojawił się niemały dylemat, mianowicie co zrobić z napisami końcowymi? Także zostawić na pastwę losu ciszy? Może wrzucić jakąś piosenkę? A może skomponować coś…

Jako, że jednym z producentów filmu był J.J. Abrams wybór padł na Michaela Giacchino – jego wieloletniego współpracownika (Alias, M:I-3, Lost). Zlecono mu napisanie suity pod napisy końcowe. Zadanie wydawać by się mogło proste jak drut. Żadnej odpowiedzialności ilustratorskiej, żadnego obrazu pod który należy się podporządkować tylko nieskończony ciąg przesuwających się ku dołowi literek… No i w takim nastawieniu można się pogubić o ile nie zrozumie się do końca idei obrazu i jego znaczenia. Nawet uwalniając się od brzemienia ilustracyjności, Giacchino związany był grubym sznurem z treścią filmu, a już nade wszystko z jego wymową i klimatem. Teoretycznie więc musiał skomponować uwerturę w taki sposób jakby reasumowała ona najbardziej istotne elementy nieistniejącej w rzeczywistości partytury. Skomplikowane, ale wykonalne. Mając to w świadomości przystąpił do pracy…

12-minutowa partytura, to chyba jedno z najkrótszych dzieł amerykańskiego kompozytora w jego karierze. Jedno z najkrótszych, a jednocześnie jedno z najlepszych. Co tu dużo mówić, od dobrych 4 lat nie widziałem Giacchino w tak wysokiej formie artystyczno-technicznej. Czy to niewielka ilość materiału spowodowała, że kompozytor przysiadł się do swojego zadania z większym skupieniem? Czy może ta złota wolność i dowolność interpretacji? Nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że uwertura zatytułowana „ROAR!”, to jedna z tych kompozycji do których z chęcią się wraca nawet dziesiątki razy, ale najczęściej poza obrazem. Czemu? W dalszej części postaram się jakoś wyjaśnić to zjawisko.

Mimo, że kompozytor stworzył asekuracyjnie 12 minut muzyki, w napisach końcowych wykorzystano niewiele ponad 9. Nic to, ponieważ usłyszymy tam prawie wszystko, co chcielibyśmy usłyszeć. Mimo tego, do przełomu kwietnia i maja szerokie grono wielbicieli muzyki filmowej pluło sobie w brody, że do tej pory nie mają na swoich pułkach płytki z całą uwerturą. Ale jak tu wydać płytę z niespełna kwadransem kompozycji? Problem ten rozwiązało częściowo studio, decydując się na udostępnienie (za odpowiednią opłatą oczywiście) danego utworu na serwisie iTunes. Fani zza oceanu w końcu mogli spać spokojnie, ale co z resztą? Tak jak ja, żeby zdobyć ten kawałek musieli „kombinować na prawo i lewo”.

ROAR! stanowi istny przekrój przez to, co w gatunku owego filmu jak i warsztacie Giacchino najlepsze. To fenomenalnie skonstruowana od strony technicznej ścieżka, gdzie wybijająca się ponad inne sekcja dęta miażdży słuchacza swoją niesamowitą potęgą i elastycznością dramaturgiczną. Giacchino, to niekwestionowany mistrz w posługiwaniu się blaszakami. Udowadniał to już wielokrotnie: komponując zarówno patetyczne, ale i pełne powagi tematy dla Medal of Honor, mroczne, skropione dysharmonią dysonanse w Zagubionych oraz powalające energicznością i złożonością struktury sekwencje akcji w filmach The Incredibles, czy M:I-3. W Cloverfield, mimo, że trzyma się mocno tych samych schematów, wybiega nico w bok poza napisane dotychczas partytury. Przede wszystkim jest bardziej powściągliwy w epatowaniu dźwiękiem, a już na pewno w swoim jakże słynnym ostatnio zamiłowaniu do lawirowania nad przepaścią dzielącą składną melodyjność od eksperymentalnej dysharmonii brzmieniowej. Właśnie ów powrót do początków swojej kariery, gdzie solidnie poprowadzony przez orkiestrę temat stanowił trzon kompozycji, decyduje o wyjątkowym i sentymentalnym można wręcz powiedzieć charakterze ROAR!. Nie jest to jednak ten sam Giacchino, co 10 lat temu. Jest to Giacchino, u którego w warsztacie obok spontanicznego zapału zagościł dopracowany do perfekcji kunszt w posługiwaniu się szerokim instrumentarium. Widać to wyraźnie na tle relacji pomiędzy władczymi i podniosłymi dęciakami oraz bębnami, a rozważnymi, siejącymi niekiedy nutkę niepewności i mistycyzmu, smyczkami. Dodatkowy element w postaci żeńskiego sopranu, wypełnia perfekcyjnie szczelinę pomiędzy tematycznym patosem, a hollywoodzkim dramatyzmem, czyniąc niejako z typowego współczesnego rzemiosła, hołd w kierunku klasyków kina s-f i grozy z połowy XX wieku.

Choć ROAR! traktować można jako jeden długi temat, składa się on (co zresztą wyraźnie widać słuchając kompozycji) z 3 subtematów przenikających się nawzajem: dwóch podniosłych i mrocznych fanfar stanowiących główny element kompozycji oraz jednego dramatycznego motywu dzielącego dwa potężne bloki dźwiękowe mniej więcej w połowie utworu. Jeżeli chodzi o element tematyczny, oryginalność opisywanego tworu nie wprawi nas w oszołomienie, często wręcz nasze myśli rozbiegać się będą po szerokiej palecie podobnych brzmieniowo ścieżek Williamsa, a nade wszystko Silvestriego i Goldsmitha.

Całe szczęście ponad oryginalnością stoi tutaj harmonia. Ta niebywała harmonia, która sprawia, że 12 minut ROAR!, to jak przejażdżka TGV, za oknem którego rozciąga się malownicza kraina napisanej w dobrym, starym stylu muzyki filmowej. Takich projektów wypadałoby życzyć Giacchino więcej, choć zdaję sobie sprawę, że coraz większy nawał pracy sprawia, że zgoła ciężko kompozytorowi temu skupić uwagę na jednym konkretnym zadaniu. Należy mieć tylko nadzieję, że w przyszłości, jakość kompozycji Michaela przedkładana będzie nad ilość cyferek znajdujących się na jego koncie…

Inne recenzje z serii:

  • 10 Cloverfield Lane
  • Cloverfield Paradox
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze