Po ogromnym sukcesie Władcy Pierścieni było tylko kwestią czasu, kiedy znajdą się pieniądze na ekranizację kolejnej klasycznej powieści fantasy – „Kronik Narni” Clive Steple’a Lewisa. Zarówno Tolkien jak Lewis mieli ze sobą dużo wspólnego (przez długi okres czasu przyjaźnili się zresztą), lecz ich wizje wyimaginowanych światów były totalnie odmienne. Tolkien odcinał się silnie od wszelkiego rodzaju alegorii, twierdząc (nie do końca chyba słusznie), że wykreowane przez niego Śródziemie pozbawione było wszelkich odniesień do współczesności, a podstawowym celem dla którego pisał była jedynie chęć stworzenia wciągającej opowieści. Zupełnie inaczej o uprawianej przez siebie sztuce myślał Lewis. Dla niego (wyznawcy tzw. „czystego chrześcijaństwa”, „chrześcijaństwa ponad podziałami”) „baśnie” które tworzył nie tylko były rozpasanymi wizjami nadpobudliwej wyobraźni, lecz przede wszystkim stawały się wysublimowanymi alegoriami, symbolicznymi wykładniami wyznawanych doktryn.
Byłem prawie pewien, że Amerykanie realizując „Kroniki Narni” niemal we wszystkich elementach spłycą dzieło irlandzkiego Walijczyka, wybierając z niego łatwo zrozumiałe dla wszystkich leitmotiwy. Tak też się stało. Powstała ograniczona, choć wciąż nie pozbawiona uroku, opowieść, która jednak nie potrafiła wskrzesić magicznego ducha książkowej Narni. Świat, który pokazuje Adamson jest nie tylko zbanalizowany, ale co gorsza jakiś taki pusty, a wzniosłe idee wypowiadane ustami świetnie grających dzieci, nie do końca przekonują. Po obejrzeniu produkcji miałem dojmujące wrażenie, że po raz kolejny dostaliśmy jedynie rozrywkę, na zachętę posypaną szczyptą idei. Kiedy w monumentalnym kinie hollywoodzkim będzie wreszcie na odwrót?
Paradoksalnie w wykreowaniu tej generalnie „antymagicznej” atmosfery, specyficznej próżni ideologicznej, pomaga muzyka Harry Gregsona-Williamsa. Opromienionemu pozytywnymi recenzjami (jakie pojawiły się po Kingdom of Heaven) twórcy postawiono wysoko poprzeczkę. Miał nie tylko stworzyć ciekawą (dobrze sprzedającą się płytę), ale co ważniejsze uniknąć kopiowania muzycznego języka, który na potrzeby Śródziemia wynalazł Howard Shore. Paradoksalnie obie rzeczy udały się i to całkiem dobrze, niestety niektóre pomysły Gregson-Williamsa wydają się zbyt anarchistyczne jak na ściśle określone „przepisy muzyczne” jakimi rządzi się świat fantasy, przepisy choć od lat niemal niezmienne, to jednak wciąż nie mające swoich pełnych zamienników.
Po pierwsze więc, twórca starał się uniknąć typowości języka ilustracji, przy jednoczesnym zachowaniu własnego głosu (a właściwie jego słuchalnej odmiany znanej choćby z „Kingdom of Heaven”). Stąd mamy zupełną rezygnację z brzmień celtyckich na koszt specyficznego mediaventurowskiego folku: duduk w A Narnia Lullaby, elektryczne skrzypce w Lucy Meets Mr. Tumnus, czy newagowsko brzmiący The Stone Table. Ale żeby całość jeszcze bardziej wyróżnić od tego do czego przyzwyczaił nas Shore (przynajmniej w 90 % partytury) Gregson-Williams wprowadza bardzo charakterystyczną dla siebie elektronikę, w pełen gracji sposób sprzęgniętą z ogromnym, anielsko brzmiącym chórem (genialne The Battle).
Ale to nie jedyne plusy partytury. Mamy tutaj bowiem kilka tematów z prawdziwego zdarzenia. I nie są to żadne 4 nutowe „mydlioczy”, lecz rozbudowane kreacje zupełnie odmienne od ostatnio panującej ambientowej mody. Jako przykłady niech posłużą nam choćby melancholijne The Wardrobe, świąteczne Father Christams, czy heroiczne To Aslan Camp, lub The Battle). Z całego materiału jedynie te dwa ostatnie momentami mogą przypominać „shorowskie” wyobrażenie wyimaginowanych krain (pewne orkiestracyjne nawiązania do Bridge of Khazad Dum, przesiane jednak przez doświadczenia MVT).
Cała ta kreacja, nietypowego dla języka fantasy brzmienia, jest tylko jedną z cech składowych partytury, drugą (przynajmniej z założenia) miała być słuchalność. Dlatego zapewne kompozytor nie respektuje prawdopodobieństwa czasoprzestrzennego, podkładając południowo brzmiące (żywcem niemal wyjęte z kultury Morza Śródziemnego) popowe utwory, pod sceny geograficznie i mentalnościowo przynależne innym gatunkom muzycznym (Evacuating London, From Western Woods to Beaversdam). Początkowo za takie rozwiązanie chciałem skrytykować kompozytora równo z góry na dół, jednak po kilkunastu przesłuchaniach i dwukrotnym obejrzeniu filmu, mój gniew nieco zelżał. Zrozumiałem, że twórca starał się obrać inną drogę ilustracji (przynajmniej w tych utworach). Nie chodziło mu o maksymalne, pełne naukowej prawdy obrazowanie, obrazowanie zgodne z ostatnimi underscorowymi modami. Gregson-Williams pragnął stworzyć płytę (w swym rdzeniu) przede wszystkim słuchalną, płytę w której nie liczy się kontekst, ale ogólny klimat (a proszę mi wierzyć delikatne, pełne przestrzeni brzmienie „Evacuating London” wzmocnione pulsującymi rytmicznie perkusjonaliami, idealnie pasuje do pędzącego w nieznane pociągu, do rozpoczynającej się nowej przygody – choć purystów może razić swoją inną magią, inną niż ogólnie przyjęte standardy).
Sądzę że główne założenie partytury do Narni było nieco podobne jak w wypadku nieszczęsnych „Piratów z Karaibów”, ścieżki drwiącej z konwencji i wszelkich założeń czasoprzestrzennych, ale jednocześnie ścieżki wzorowo przestrzegającej zasad słuchalności. O ile muzyka Badelta i spółki konsekwentnie trzymała się założeń, o tyle Kroniki wyłamują się z tego schematu. Słuchając płyty i oglądając film zastanawiałem się co tak właściwie Harry Gregson-Williams pragnął stworzyć. Z jednej strony mamy tu wyraźne dążenie do uczynienia płyty łatwą w odbiorze niemal dla każdego (obecność popowo kształtowanych utworów), z drugiej zaś wszystko burzone jest przez typowo ilustracyjne momenty (The White Witch, Knighting Peter). Nie krytykowałbym kompozytora za jego inne podejście do muzyki, do konwencji (tak jak to robią niemal wszystkie zagraniczne portale, gromiąc biedaka za łamanie reguł). Ja zawsze ceniłem buntowników. Ale drażni mnie, że twórca nie potrafił zachować konsekwencji w swych działaniach, tworząc taką hybrydę, ni psa ni wydrę. To właśnie przede wszystkim jest największy zarzut. Bo albo buntujemy się na całej linii, albo piszemy według schematu. Gregson-Williams wybrał drogę dyplomacji (oddając Bogu co boskie, a cesarzowi co cesarskie).
Wielu krytyków bardzo niepochlebnie wyrażało się także o najlepszym utworze (zarówno w filmie jak i na partyturze). Mam na myśli The Battle. Sceptycy zarzucali kompozytorowi zupełne niedopasowanie sampli, które według nich brzmią jak jakieś „wojny robotów” (Paweł Stroiński). Owszem takie możemy odnieść wrażenie nie widząc filmu, obraz jednak zmienia zupełnie nasz pogląd. Rozumiemy bowiem, że to co na płycie wydaje się walką maszyn, w kontekście masywnej bitwy, pełnej przedziwnych stworów nie z tej ziemi, staje się szczękiem oręża i zgrzytem nietypowej broni. Dodatkowo utwór podlany jest sosem delikatnego, aczkolwiek masywnego chóru wzmagającego patos i heroizm, dzieki temu idealnie opisuje szerokie, pełne przestrzeni kadry pola bitwy.
Cała Natomiast niewątpliwą wadą partytury jest brak oryginalności, który już powoli stał się standardem w tego typu wielkich produkcjach. Na tapecie mamy oczywiście standardy MVT (The White Witch, A Narnia Lullaby), ale są też nawiązania do Jerry Goldsmitha (The Wardrobe, Knighting Peter) i Jamesa Hornera (Only the Beginning of the Adventure). Co ciekawe kompozytor zupełnie nie inspiruje się wcześniejszymi ekranizacjami Narni (autorstwa Geofreya Burgona). Niewątpliwie natomiast cieszy fakt, iż w dużej mierze partyturą z Narni Gregson-Williams pokazuje, iż jest twórcą już ukształtowanym, twórcą który zaczyna coraz wyraźniej mówić własnym indywidualnym głosem. Styl specyficznego mariażu orkiestry i samplowanych instrumentów, które zapoczątkowało Kingdom of Heaven tutaj wyrżnie ulega rozwojowi (pomimo tego iż nawiązania do filmu Scotta są bardzo widoczne).
Płytę, jak to przyjęło się w zwyczaju kończą piosenki, tym razem aż cztery. Wbrew pozorom (i temu co piszą o nich zachodnie serwisy) nie są one tak fatalne – może z wyjątkiem Winter Ligot. Najważniejsze jest to, że pasują (przynajmniej ogólnym klimatem) do partytury. Owszem nie można z nich robić żadnych dzieł sztuki, ot po prostu kolejny zabieg marketingowy, nieco bezbarwny, ale dający się posłuchać (szczególnie mam na myśli ciekawy, choć językowo ułomny Wunderkind Alanis Morissette).
Jak podsumować zatem Kroniki Narni? Mimo fali krytyki jaka przewinęła się przez branżowe portale, ja będę bardziej ostrożny w ganieniu tej partytury. Jest tu bowiem wiele naprawdę świetnych elementów (tematy!, ciekawa liryka, bardzo przyjemna i nowoczesna elektronika), których nie są w stanie przytłumić niekonsekwencje ilustracyjne. Co ważne Harry Gregson Williams udowadnia, że jest kompozytorem z dużą klasą, a co najważniejsze z własnym indywidualnym stylem, twórcą który już wyrósł na następcę swojego mistrza.
Na koniec warto jeszcze napisać o jednym. Wydaje się, iż pracując nad Narnią kompozytor wziął sobie do serca krytyki jakie wysunięto wobec niego po premierze „Królestwa Niebieskiego” (słaba muzyka akcji, brak silnego monumentalnego tematu). Wszystkie te wady starał się naprawić w swoim nowym dziele, co mu się zresztą świetnie udało. Niestety, koncentrując się na eliminacji błędów, nie dopracował jednej ważnej rzeczy, która zupełnie dobrze funkcjonowała w filmie Scotta – zapomniał o stworzeniu jednolitości. Kroniki Narnii choć świetne techniczne, błyskotliwe tematycznie i momentami genialnie słuchalne, na dłuższą metę są jednak bezbarwne i płytkie (co jak już wspominałem jest zapewne winą braku konsekwencji w podejściu do tworzenia muzycznej wizji wyimaginowanego świata). Gdyby Harry Gregson-Williams połączył w jedną całość brzmienie Królestwa Niebieskiego i Kronik Narni z pewnością otrzymalibyśmy wielkie dzieło. A tak Narnia staje się jedynie ciekawym epigonem filmu Scotta, epigonem z którym warto się jednak zapoznać.