Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Carpenter, Alan Howarth

Christine 1

(1983/1989)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 29-09-2011 r.

Przełom lat 70. i 80. to były najlepsze czasy dla Johna Carpentera. Począwszy od Ataku na posterunek 13 poprzez Halloween, Mgłę, Ucieczkę z Nowego Jorku i Coś twórca ten dorobił się nie tylko określenia mistrza kina grozy, ale i filmowca, który ze skromnego budżetu potrafi zmajstrować kawał przedniego kina rozrywkowego. Rok po, moim zdaniem, swoim najlepszym obrazie, czyli The Thing ten spec od filmowego horroru zdecydował się na ekranizację książki człowieka, który z kolei miał już łatkę mistrza grozy pisanej. Adaptacje Stephena Kinga, jeśli nie były czynione przez znamienitych filmowców, często kończyły się rozczarowująco. Jednak, gdy książki brali na warsztat twórcy pokroju Kubricka czy De Palmy i kingowe historie opowiadali w swojej stylistyce, otrzymywaliśmy znakomite filmy. Carpenter skusił się na Christine, opowieść, w której zło czai się pod maską tytułowego samochodu marki Plymouth Fury. I choć może ta ekranizacja nie stała się klasykiem na miarę Lśnienia czy Carrie, niemniej zarówno w kategorii „filmowe adaptacje Kinga” jak i „filmy Johna Carpentera” plasuje się po stronie tych udanych. Christine wydaje się też być bardziej tym drugim, tj. bardziej czuć tu Carpentera niż Kinga. W sposobie narracji, budowania napięcia, w ujęciach, no i oczywiście w muzyce, która jak zwykle była jednym z najbardziej charakterystycznych i istotnych elementów filmu.

Jak to w latach swej świetności miał w zwyczaju (pominąwszy Coś oraz Gwiezdnego przybysza) John Carpenter sam odpowiada za ścieżkę dźwiękową. Cóż, może nie do końca sam, bo z drobną pomocą współpracującego z nim od Escape from New York Alana Howartha – dźwiękowca i kompozytora (w napisach filmu jego rola definiowana jest jako „in association with”, a de facto jego rolą było głównie wykreowanie odpowiednich brzmień syntezatorów). W każdym razie chyba każdy, kto kiedykolwiek zetknął się z jakimś dziełem Carpentera wie, czego w takim wypadku się spodziewać. Syntezatory, syntezatory i jeszcze raz syntezatory. Chłodne elektroniczne brzmienia, które przy minimum środków zapewniają w obrazie maksimum atmosfery grozy. Cokolwiek by nie rzec o umiejętnościach muzycznych reżysera, w kreowaniu muzycznego klimatu swoich filmów był bezbłędny. Miał też niezwykłą smykałkę do tworzenia kapitalnych motywów przewodnich.

Nie inaczej jest z Christine, chociaż może nie do końca. W końcu temat przewodni z tego filmu nie stał się nawet w połowe tak znany i lubiany jak ten z Assault on Precinct 13, Halloween czy Escape from New York. Zresztą najpierw trzeba by ustalić co jest owym main theme’m w filmie z Plymouthem w głównej roli, gdyż Carpenter zdaje się dawkować tu swoją muzykę jeszcze oszczędniej niż zwykle. Ponadto pewien ciężar przerzuca na piosenki, co nie powinno dziwić, skoro radio samochodowe gra w tym obrazie bardzo często. A że radio Christine gra, jak zauważa dziewczyna bohatera, same stare przeboje, to i takie dominują w filmie Carpentera. Zresztą songtrack z Christine również się ukazał i to nawet wcześniej niż wydanie muzyki ilustracyjnej, jednak nie on jest przedmiotem tej recenzji. Przy okazji piosenek warto tylko zwrócić uwagę na fakt, iż film otwiera oraz zamyka Bad to the Bone – utwór kojarzony chyba bardziej z Terminatorem 2.

Po raz pierwszy muzyka Carpentera pojawia się w filmie dopiero po kwadransie, gdy główny bohater po na zapuszczonym podwórku spostrzega Christine a widz może usłyszeć otwierający także soundtrack Arnie’s Love Theme. Ów temat uczucia głównego bohatera do swojego Plymoutha nie jest jednak ani tym głównym (w znaczeniu: najbardziej charakterystycznym), ani tym bardziej typowym tematem miłosnym. Na plamy elektronicznych dźwięków nakłada się kilka wygrywanych bardzo powoli nut stanowiących nie tyle melodię, co bardziej jej zalążek. Zresztą podobnie brzmią i inne utwory: wszystkie bardzo atmosferyczne, zimne i niepokojące, większość aż zadziwiająco spokojna i statyczna jak na horror o morderczym samochodzie. Dynamikę przynosi dopiero Show Me zbudowany na bliźniaczej zasadzie jak tematy z Halloween czy The Fog (co ciekawe w jego środkowej części w filmie pojawia się kawałek melodii na gitarę i saksofon, którego na soundtracku nie ma, być może był to jedynie zmiksowany fragment jakiejś piosenki). Jednak i to nie jest main theme, bo dopiero kolejny utwór, ten najbardziej dynamiczny, między innymi dzięki użyciu perkusyjnego podkładu to jest ta najbardziej charakterystyczna, pamiętliwa muzyczna część Christine i jedyny instrumentalny temat (w wersji z utworu 12), który umieszczono na songtracku. Ten towarzyszący zabójczym przejażdżkom Plymoutha motyw, może z powodu zbyt rzadkiej bytności w filmie, może z powodu nie tak dużej popularności/kultowości samego obrazu nie stał się jednak hitem na miarę Halloween czy Ucieczki z Nowego Jorku. A może powodem było to, że brakowało mu już tej świeżości, co tamtym, bo nie wydaje się ustępować im chwytliwością, przebojowością, „cool’owością”…

Nie ma co się bowiem oszukiwać. Christine cierpi na syndrom pewnej artystycznej wtórności. Carpenter większość swoich najlepszych pomysłów i rozwiązań ilustracyjnych zaprezentował już wcześniej, przy okazji swoich najbardziej pamiętnych ścieżek. Na dodatek współpracując po raz kolejny z Howarthem zarówno motywy jak i underscore ubiera w brzmienia syntezatorów w wielu miejscach podobne do prac z 1981r., zwłaszcza Escape from New York. Do tego dochodzi standardowy minus muzycznych dzieł Carpentera, czyli atrakcyjność spadająca znacząco po wyrwaniu ich z filmowego kontekstu, bo jednak dla przeciętnego słuchacza gros materiału będzie ciężki do strawienia i nieinteresujący zupełnie. Tylko najwięksi fanatycy carpenterowskiej elektroniki będą tu w swoim żywiole. Ale i dla nich może być w dużej mierze zbyt statycznie, a co za tym idzie, zbyt nudno, mimo przecież krótkiego czasu trwania.

Oczywiście Christine jako muzyka stricte filmowa się broni. Broni się tym, czym niemal zawsze broni się Carpenter, czyli dobrym działaniem w obrazie. Gdy trzeba się wybija, innym razem niezauważenie buduje niepokojący nastrój, a wespół z piosenkami tworzy ogólnie niezwykle udaną ścieżkę dźwiękową filmu, bez której ów na pewno wiele by stracił. I to plus fajny theme pozwala jej otrzymać całkiem poprawną notę. Czy jednak to wystarczające powody by sięgąć po soundtrack? Może lepiej rozejrzeć się za kompilacją tematów Carpentera, może sięgnąć po songtrack, a może… może lepiej włączyć radio w swoim samochodzie, zwłaszcza, jeśli jest to Plymouth Fury?

Najnowsze recenzje

Komentarze