Śledząc dotychczasowe muzyczne preferencje reżysera Neilla Blomkampa, można było domniemywać, iż jego współpraca z Hansem Zimmerem będzie tylko kwestią czasu. Datujący się na 2009 rok Dystrykt 9, w którym Clinton Shorter solennie wykorzystał afrykańskie wokalizy, perkusję i syntezatory a także cztery lata późniejsze Elizjum, nieco bardziej ambitna praca Ryana Amona, „duchowo” były mocno powiązane z brzmieniem, które Hans Zimmer i jego współpracownicy z Remote Control Productions wykreowali na przestrzeni ostatnich dwóch dekad. Pierwotnie to Amon był zaangażowany do Chappiego, najnowszej produkcji science-fiction południowo-afrykańskiego filmowca, lecz kilka miesięcy przed premierą okazało się, że to jednak niemiecki über-bóg muzyki filmowej będzie odpowiadał za jego stronę muzyczną. Blomkamp ponownie przenosi nas do największego miasta Południowej Afryki, czyli Johannesburga, łącząc estetykę podszytej czarnym humorem filmowej baśni oraz kina akcji z tłem społecznym tamtego kraju, po drodze zahaczając o takie tematy jak sztuczna inteligencja i transhumanizm. Solowa praca Zimmera przy danym projekcie jest dziś wyjątkiem od reguły, toteż w pracy oficjalnie pomogli mu Andrew Kawczynski i Steve Mazzaro. Prawdopodobnie miało to związek z krótkim czasem jaki miał do dyspozycji muzyczny „lider” tego projektu, ale znając metodę pracy jego studia, w zasadzie to nie powinno nikogo dziwić. Pewnym jest natomiast, że Blomkamp poprosił Niemca o stworzenie stricte elektronicznego score’u, co pozwoliło temu drugiemu na pierwszą tego rodzaju pracę od okresu lat 90-ych. Efekty są dość ciekawe, bowiem Zimmer tak naprawdę łączy tu sentymentalne brzmienie muzyki z czasów jego wielkiego wkroczenia na scenę Hollywood z modernistyczną estetyką, którą sam również wykreował, i w której dziś powstaje większość muzyki do filmów akcji oraz s-f.
Hans Zimmer jak sam w wywiadach promujących ścieżkę dźwiękową z Chappiego przyznaje, z wielką ochotą wygrzebał z archiwów swoje 40-letnie, analogowe syntezatory i sporo mógł przy nich poeksperymentować (określając to oczywiście jako „dobrą zabawę”). Wszyscy Ci, którzy z sentymentem patrzą się na dokonania Niemca z przełomu lat 80-ych i 90-ych pewnie z niekłamaną przyjemnością usłyszą w kilkunastu momentach ścieżki różne zabiegi, brzmienia i kompozycyjne techniki znane z tamtej ery jego kariery. W Chappie’m znajdziemy min. budujący klimat, specyficzny ‘przeciągliwy’ dźwięk, znany z takich filmów jak Backdraft czy Drop Zone, elektroniczny beat znany choćby z Fana, natomiast początek filmu oraz pierwszy utwór na wydaniu płytowym otwiera ‘pomruk’ potężnego syntezatora i typowy dla kompozytora ‘hymn’, definiujący od samego początku seansu klimat opowiadanej na ekranie opowieści. Zimmer naturalnie nawiązuje brzmieniowo do takich postaci muzyki elektronicznej (przynajmniej w muzyce filmowej) jak Vangelis (np. Use Your Mind) czy Giorgio Moroder. Score obfituje w kilka fragmentów, które z angielskiego najlepiej byłoby określić mianem ‘cool’, jak np. ‘rozjeżdżający się’, tworzący element epickości moment w The Only Way Out of This czy rozmarzony, w założeniu psychologizujący charakter muzyki, mile przypominający takie prace jak choćby Broken Arrow.
Do estetyki czasów przeszłych nawiązuje również skromna baza tematyczna. Główny temat to kompozycja łącząca inspirację z elementem melancholii, dla Zimmera wręcz symptomatyczna. Ładnie odnajduje się w filmie i obok subtelnego ambientu asystuje scenom związanym z „dorastaniem” tytułowego robota/sztucznej inteligencji o umyśle dziecka, uwypuklając niewinność istoty wykreowanej na ekranie poprzez grę aktorską i głos Sharlto Copleya. Jego wariacje są dość różne – od muzyki a la pozytywka (A Machine That Thinks and Feels, Black Sheep) po dynamiczną akcję, transformującą się w zimmerowski 'hymn’ z asystą syntetycznej perkusji (Breaking the Code). Temat ów tworzy emocjonalny rdzeń ścieżki i wraz z przylegającą do niego spokojną muzyką emocjonalną, która mam wrażenie próbuje nadać partyturze psychologicznego rysu, Hans Zimmer nie zawodzi. Drugi wyróżniający się temat wykorzystany został jako filar muzyki akcji i stanowi go rytmiczny, nieco rozedrgany tykający motyw. Zimmer powraca również do klimatu lat 80-ych w aranżowaniu dźwięków, które mają imitować muzykę z gier komputerowych (czy też automatów) z tamtego czasu. Na tym tle wyróżnia się na pewno finałowy kawałek „z jajem”, czyli Illest Gangsta on the Block. Określiłbym bym go jako hybrydę Super Mario Bros. z modernistycznym techno w stylu Skrillexa, którego brzmienia słuchacze muzyki filmowej kojarzą ze Spring Breakers. Ten dysonans, polegający na zestawieniu dwóch muzycznie odległych światów istnieje jeszcze na kilku ścieżkach. I o ile nie zawsze może jest trafny, jest również ciekawym elementem tej pracy Niemca. Można sobie wyobrazić, że to właśnie w tych momentach Zimmer odpowiadał za ‘oldskul’ a jego młodzi koledzy Mazzaro, Kawczynski i odpowiadający za sound design Tom Holkenborg za „modernę”. Choć w przypadku wewnętrznych kolaboracji studia RCP niczego do końca nie można być pewnym…
Chappie jako film oprócz typowych elementów kina akcji i science-fiction dodaje od siebie także wątki komediowe. Próbkę takiego materiału ze strony Zimmera można usłyszeć min. Indestructible Robot Gangster #1, ale w końcowym filmie – chyba słusznie – Blomkamp do scen o takim zabarwieniu wprowadza muzykę autorstwa kontrowersyjnego duetu Die Antwoord, filmowych tatusia i mamusi tytułowego robota. Kilka piosenek ekscentrycznej formacji tworzącej muzykę z obszarów hip-hopu w odmianie rap-rave załapało się do sekwencji montażowych w filmie oraz tych przyprószonych czarnym humorem (gangsterzy uczą robota jak być gangsterem…), udanie spełniając swoją rolę. Zresztą do takiej estetyki ucieka się także Zimmer i spółka poprzez zastosowanie w muzyce pewnych nazwijmy to dj-owych wstawek… Na uwagę zasługuje także „gwizdany” We Own the Sky, wprowadzający do muzyki powiew lekkości oraz świeżości, budując wokół sentymentalnej w wyrazie melodii typowy dla siebie 'hymn’ (kolejny zresztą raz). Czyżby był to kolejny hołdzik Niemca dla Ennio Morricone? Mniej udana według mnie jest natomiast muzyka akcji. Oczywiście, jak to u Zimmera, nie zabraknie potężnej perkusyjnej rytmiki (wspomniane Breaking the Code) i pewne jej sekwencje mogą się podobać. W tym przypadku jednak twórca nie nawiązuje zbytnio do swoich chwalebnych osiągnięć z dekady lat 90-ych a serwuje szczególnie w końcowej fazie albumu siermiężną, brutalną elektronikę, po której więdły uszy w takich pracach jak Piraci z Karaibów czy nawet w produkcjach Christophera Nolana. Niezbyt udany jest także pomysł z agresywnymi w wyrazie, zapewne elektronicznie przefiltrowanymi ludzkimi wokalami, czym powraca w jakimś stopniu na teren ostatniego Spider-Mana. Ale ten eksperyment w żadnym stopniu nie zaskakuje ani nie zachwyca. Muzyka ta bardziej upodabnia się do pisanej na jedno kopyto muzyki trailerowej, co nie wystawia jej ładnego świadectwa. Tego rodzaju scoring uprawiał wspomniany już Amon, ale po twórcy kalibru Zimmera można było oczekiwać nieco więcej finezji.
W żadnym stopniu Chappiego nie można nazwać przełomem, a o ambicjach zeszłorocznego Interstellaru mowy być także nie może. Ale przecież ta praca nie miała być tego rodzaju przedsięwzięciem. Na pewno należy zaliczyć ją do pozycji, w których Zimmer „szuka brzmienia”, kolejnym jego eksperymentem na przestrzeni ostatniej dekady. Po części je znalazł, albowiem połączenie muzyki retro i powrotu do swoich korzeni oraz stylu (który dziś jest w zasadzie kultowy) z elementami modernistycznymi kreuje ciekawą przestrzeń brzmieniową, do której należy dodać udany, zapadający w pamięci emocjonalny temat główny. Problemem nieco przeciągniętego soundtracka (niewiele ponad godzinę czasu trwania) jest jednak brak naprawdę ‘hitowych’ utworów, takich które znacząco mogłyby zdefiniować tą ścieżkę. Owszem, ogółowo utrzymuje ona stały, porządny poziom (minus męcząca muzyka akcji), ale mam wrażenie, że brakuje jej z jednej czy dwóch „kropek na i”. Jako fan jego początkowej fazy twórczości i niepowtarzalnego brzmienia, które wtedy wprowadzał do muzyki filmowej, życzyłbym sobie jeszcze większego nacisku na muzykę retro, choć to oczywiście tylko takie myślenie życzeniowe. Chappie niekiedy sprawia wrażenie jakby twórcom zabrakło czasu na doszlifowanie pewnych elementów, czasami irytuje, ale ten score na pewno jest „jakiś”. Dostarcza satysfakcji, jest zrobiony z lekkim przymrużeniem oka i należy go rozpatrywać głównie w kategoriach rozrywki.