Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Philip Glass

Candyman

(1992/2014)
5,0
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 25-04-2018 r.

Daniel Robitaille, czarnoskóry niewolnik z czasów wojny secesyjnej, dostaje zadanie namalowania portretu młodej arystokratki, Caroline. Para zakochuje się w sobie, co nie podoba się ojcu dziewczyny. Ten, przy pomocy swoich popleczników, postawia zabić Robitailla. Najpierw ucina mu prawą rękę, następnie wysmarowuje jego ciało miodem i porzuca na pastwę roju pszczół. Mężczyzna umiera w męczarniach. Tak miał się narodzić mit o Candymanie, upiorze nawiedzającym Chicago, który zabija każdego, kto patrząc w lustro pięciokrotnie wymówi jego imię.

Candyman to oczywiście główna postać tak samo zatytułowanego filmu Bernarda Rose’a z 1992 roku, jednego z najsłynniejszych slasherów tamtej dekady. Obraz spotkał z ciepłym przyjęciem krytyki, a przez fanów horrorów uznawany jest za klasyk gatunku. Ponadto doczekał się dwóch sequeli, które jednak, jak można przypuszczać, nie powtórzyły jego sukcesu. Jednym z najważniejszych elementów widowiska jest ścieżka dźwiękowa Philipa Glassa, słynnego kompozytora muzyki minimalistycznej, dla którego był to pierwszy horror w filmografii.

Glass podszedł do filmu Rose’a w intrygujący sposób. Zamiast skupić się na typowych dla gatunku zagrywkach, np. na budowaniu napięcia i tworzeniu podwalin pod tzw. jump-scary (oczywiście wykorzystując w tym celu klasyczne dysonanse lub ambientowe tekstury), amerykański minimalista kładzie nacisk przede wszystkim na „urzeczywistnianie” Candymana. Tak, w swoich muzycznych wejściach Glass stara się jak najbardziej podkreślać autentyczność czarnoskórego demona z hakiem (odkrywanie, czy mit o Candymanie jest prawdziwy, można uznać za jeden z wiodących wątków filmu), przez co staje się bardziej przerażający. W tym celu Glass posługuje się przede wszystkim mrocznym i niemalże gotyckim kolażem chórów i organów kościelnych, świetnie oddającym paranormalny i demoniczny charakter głównego antagonisty. To wszystko utrzymane jest oczywiście w stricte „glassowskiej” stylistyce – mamy więc zapętlone frazy, powtarzane progresje akordowe i dynamiczne tempo. W takiej konwencji utrzymana jest większa część recenzowanej ścieżki dźwiękowej.

Choć Glass nie jest raczej zaliczany do wybitnych melodystów (jego muzyczne atuty leżą gdzie indziej), to jednak na potrzeby Candymana stworzył jeden ze swoich najpopularniejszych i najbardziej chwytliwych tematów. Mowa tu o prościutkim, ale jakże wpadającym w ucho motywie Helen, studentki, która na własną rękę odkrywa legendę tytułowego ducha. Jest w nim sporo delikatności i niewinności, ale jednocześnie nie jest wolny od subtelnego napięcia i niepewności. Wersja tego motywu na pozytywkę, to swoista muzyczna wizytówka serii o Candymanie. Moim osobistym faworytem z tego soundtracku jest jednak końcowe It Was Always You, Helen, posiadające w pewien sposób triumfalny wydźwięk. Nie chcę tutaj spoilerować, ale słyszane tamże połączenie tematu Helen i typowych dla samego Candymana harmonii (chór i organy), oprawione w dodatku w patetyczną otoczkę, wypada doprawdy znakomicie i sugestywnie w finale obrazu.

W przypadku domowego odsłuchu Candymana pojawia się ten sam problem, który tyczy się także wielu innych prac Glassa. Chodzi naturalnie o monotonię. Fuzja chórów i organów kościelnych, podana w gotyckim i mrocznym wydaniu, po pewnym czasie może trochę nużyć, tym bardziej, że na soundtrack trafiły w zasadzie koncepcyjne utwory – jeden z nich osiąga długość prawie 10 minut. Niemniej Glass, jak zwykle, swoją powtarzalnością potrafi hipnotyzować, a nawet opętać słuchacza (zwłaszcza przy takich posępnych i intensywnych stylizacjach). No i też nie zapominajmy, że oprócz tego mamy chwytliwy temat Helen i wspaniałe It Was Always You, Helen.

Soundtrack z pierwszej części Candymana trwa nieco ponad 30 minut. Jedni powiedzą, że krótko, inni, że materiał ten nie potrzebuje innej prezentacji albumowej. Ja bym nie narzekał na ten aspekt, bo z jednej strony chciałoby się usłyszeć więcej tej nietuzinkowej muzyki, ale z drugiej strony kolejne kompozycje mogłyby, ze względu na te typowe dla Philipa Glassa repetycje, wystawić cierpliwość słuchacza na próbę. Tak też bardzo dobry materiał albumowy i świetne oddziaływanie w ruchomych kadrach, sprawiają, że to jedna z najlepszych pozycji wśród ścieżek dźwiękowych z horrorów lat 90. Warto, a może i nawet trzeba, znać.

Najnowsze recenzje

Komentarze