Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Williams

Call of the Champions

(2002)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 18-02-2012 r.

Citius, Altius, Fortius

John Williams jest dla Amerykanów tym, czym dla Polaków był i jest Fryderyk Chopin, a dla Niemców Ryszard Wagner. Różnica polega na tym, że współcześni melomani mogą jeszcze cieszyć się geniuszem wielkiego symfonika tworzącego i piszącego po dziś dzień. Czasy, w których przypadło żyć Williamsowi nie są zbyt łaskawe dla gatunku, z jakiego wyrósł. Mimo tego to właśnie jego zaangażowanie w muzykę filmową sprawiło, że ów hermetyczny świat orkiestrowego i trudnego skądinąd brzmienia zyskał swój nowy blask. John Williams to nie tylko podręcznikowy przedstawiciel swojej profesji, ale również wielki promotor muzyki orkiestrowej wśród szerokiego grona odbiorców. Nie dziwne zatem, że prestiż związany z tą osobą niejednokrotnie wykorzystywany był przez Amerykanów do uświęcania wielkich uroczystości. Jakich? Ot chociażby organizowanych w USA Igrzysk Olimpijskich…

Te i inne okazje dostarczyły wiele interesującego materiału muzycznego, który tylko czekał, aby znaleźć się na jakiejś kompilacji. Współpracująca z kompozytorem wytwórnia Sony Classical nie omieszkała zatroszczyć się o takie wydawnictwo w stosownym czasie. Okazją ku temu stały się bowiem Igrzyska Olimpijskie w Salt Lake City, na potrzeby których Maestro stworzył pięciominutowy utwór. Wydana w 2002 roku składanka Call of the Champions (nazwana tytułem rzeczonego utworu) zawierała ponad 60 minut niefilmowej, niepublikowanej dotychczas twórczości Johna Williamsa. Twórczości powiązanej właśnie z różnego rodzaju wydarzeniami sportowymi, medialnymi i kulturowymi. Innymi słowy była to godzinna wyprawa wgłąb tego, co niejako kształtuje wizerunek amerykańskiego artysty – czyli wspaniałych tematów, genialnych aranżacji, a także budzącego podziw wykonania. Przyjrzyjmy się zatem bliżej temu albumowi.

Płytę rozpoczyna wspomniany wyżej motyw Igrzysk Olimpijskich z Salt Lake City. W swojej wymowie jest on dosyć prosty i nie zaskakuje absolutnie niczym. Bo czymże mógłby nas zaskoczyć? Wtapia się po prostu w naturę zmagań olimpijskich, gdzie przezwyciężający swoje słabości zawodnicy udowadniają, że w człowieku drzemie olbrzymi potencjał. Towarzysząca temu wszystkiemu bardzo entuzjastyczna (euforyczna wręcz) otoczka, sprawia, że muzyka Williamsa nie może wręcz nie odnosić się do narodowego pierwiastka kulturowego. Utwór przepełniony jest więc patosem, którego centralnym punktem zdaje się być triumfalna fanfara przeplatana tematem pobocznym. Utrzymana w duchu świątecznym, piosenka (bo tak chyba należałoby nazwać Call of the Champions), w swojej lirycznej wymowie posługuje się niejako hasłami dopingującymi widzów do współuczestniczenia w tym wielkim wydarzeniu sportowym. Hasłami nie byle jakimi, bo odnoszącymi się do ideologicznych korzeni współczesnych Igrzysk Olimpijskich. Wykrzykiwane przez chór „citius, altius, fortius (szybciej, wyżej, silniej), to nie tylko oficjalne libretto imprezy świadczące o nastrojach panujących przed zmaganiami sportowców. To również pewnego rodzaju metafora dla stale rosnącej potęgi narodu amerykańskiego, z którym przecież John Williams utożsamiana się na każdym kroku. Kolejny etap naszej muzycznej podróży jest tego żywym przykładem.

Jest tyle rzeczy, z których Amerykanie mogą być dumni…

Fragment wypowiedzi Maestro genialnie wpisuje się w meritum popełnionej w 1999 roku suity, American Journey. Ten składający się z siedmiu części, utwór, jest chyba moim ulubionym fragmentem albumu. Czemu? W ciągu kilkunastu minut jego trwania odbyłem oczami wyobraźni samego twórcy wspaniałą podróż poprzez historię Stanów Zjednoczonych. Podróż bogatą w różnego rodzaju treści muzyczne – tak tematyczne, jak i emocjonalne. Treści odnoszące się zarówno do wielkich, jak i niechlubnych epizodów z kart jej historii. Niemniej Williams nie stroni od coplandowskiego idealizowania etosu Wielkiej Ameryki – młodego i dynamicznie rozwijającego się zarówno pod względem gospodarczym, jak i kulturowym, narodu. Któż mógł wtedy przypuszczać, że z dniem 11.09.01 entuzjazm ten zostanie wystawiony na ciężką próbę…

W kolejnym rozdziale albumu owe entuzjastyczne podejście ustępuje miejsca nieco większej zadumie. Utworem Song For World Peace John Williams uhonorował długoletnią współpracę Bostońskiej Orkiestry Symfonicznej z dyrygentem Seiji Ozawą, który był przecież dyrektorem muzycznym tej grupy muzyków przez prawie 30 lat! Po serii bombastycznych tematów jest to całkiem miły, liryczny akcent przynoszący słuchaczowi chwilę wytchnienia przed kolejną, jeszcze większą porcją patosu. Czuć ponadto w tym utworze pewien powiew orientu, o wiele wyraźniej aniżeli w dedykowanym japońskiej parze cesarskiej, Sound the Bells!. Kolejnymi ciekawostkami są Jubilee 350, Celebrate Discovery oraz Hymn to New England – utwory skomponowane w latach, kiedy John Williams był jeszcze dyrektorem muzycznym Boston Pops Orchestra. Już same tytuły tych tracków mówią dużo o okolicznościach ich powstania i nastroju. Zacięcie z jakim autor ścieżki wyprowadza kolejne fanfary zdradza poniekąd muzyczną inspirację Williamsa, a jest nią między innymi dorobek twórczy Aarona Coplanda. Gdy przysłuchamy się suicie stanowiącej trybut dla twórczości Leonarda Bernsteina, bądź też czołówce wiadomości skomponowanej dla stacji NBC, również doszukamy się tego podejścia do „narodowego” percypowania muzyki zarówno ze strony formalnej, jak i treściowej. Szufladkowania nie uniknęła również fanfara stworzona przy okazji Igrzysk Olimpijskich w Atlancie, która w spektakularny sposób zamyka album od Sony Classical.



Warto w tym miejscu odnotować, że tematy, które wyprowadza Williams są pod wieloma względami bardzo podobne i bynajmniej nie chodzi mi tutaj o ich podniosły wymiar. Bardziej chyba o sposób zaaranżowania i zaprezentowania. Nie od dziś wiadomo, że w kompozycjach Williamsa panuje pewna logika, żeby nie powiedzieć, schemat twórczy. Najpierw następuje krótka prezentacja tematu w formie fanfary, później wyprowadzone zostają melodie poboczne, po czym wracamy do myśli przewodniej utworu w coraz bardziej finezyjnie konstruowanym crescendo. Tuż przed samym końcem następuje chwilowe spowolnienie tempa, a następnie wielki finał. Gdy przesłuchamy sobie jeden z takich utworów będziemy pod wielkim wrażeniem, ale po piętnastu nie łatwo przyjdzie nam ukryć zmęczenie tą całą polifonią brzmienia i barwnością tematyczną. Godzinny concept-album prezentujący tak dużą liczbę patetycznych melodii wbrew pozorom może stać się solidnym wyzwaniem dla niejednego słuchacza ceniącego sobie subtelne orkiestrowe granie. Takowych odsyłam więc do bardziej stonowanych prac filmowych Maestro.

Przyzywanie herosów

Pomimo skrajnie patetycznej wymowy, Call of the Champions to jedna z moich ulubionych płyt Johna Williamsa. Uwielbiam tego kompozytora głównie za umiejętność tworzenia łatwo wpadających w ucho tematów, a opisywany tutaj album jest nimi wypełniony po brzegi! Godzina spędzona z tym krążkiem jest prawdziwą ucztą dla miłośnika dynamicznego orkiestrowego grania. Warto posłuchać!

Najnowsze recenzje

Komentarze