Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ennio Morricone

Bulworth (Senator Bulworth)

(1998)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 14-02-2008 r.

W filmografii/dyskografii Ennio Morricone z pewnością wiele jest pozycji dziwacznych. Jedną z najbardziej zastanawiających jest praktycznie odrzucona muzyka do satyry politycznej „Senator Bulworth” z główną rolą i reżyserią Warrena Beatty. Zatrudnienie Włocha do tego filmu wiązało się prawdopodobnie z faktem ilustracji przez niego poprzednich dwóch projektów Betty’ego – „Bugsy’ego” z 1991 roku (również nominacja do Oscara za najlepszy score) oraz „Przygody miłosnej” z roku 1994. Specyficzny charakter filmu, w którym senator wystawia na samego siebie kontrakt na zabójstwo i zaczyna rapować, ujawniając zakłamanie swoich politycznych przeciwników oraz aparatu rządzącego, nie pozwolił szerzej zaistnieć muzyce Morricone na ekranie, mimo że wydanie RCA Victor hojnie przedstawia jej aż 43 minuty. Powód jest w zasadzie jeden a może i dwa. Po pierwsze, w filmie królują głównie raperskie kawałki (które znalazły się na wydaniu „piosenkowym”), a po drugie – trudno sobie wyobrazić, by film z takim tłem kulturowo-społecznym potrzebował takiej muzyki, jaką prezentuje nam wydanie płytowe. A jest ono bardzo ciekawe i zarazem banalne…

Kompozycja składa się dwóch długich suit, które skupiają w sobie najprawdopodobniej muzykę pomontowaną z krótszych fragmentów, które specjalnie pod konkretne sceny filmu mógł skomponować Morricone. Piszę to w trybie przypuszczającym nie bez kozery, ponieważ muzyka brzmi tak jak gdyby Morricone miał zupełnie wolną rękę, dostał budżet i orkiestrę na muzykę, mógł to wszystko nagrać, a Beatty przyszedł, zdecydował się w filmie na piosenki (słusznie zresztą) i tak materiał Włocha w końcu odrzucił. Bo jakże do filmu o czarnej Ameryce mogą pasować wspaniałe orkiestrowe pasaże, przypominające jego najwybitniejsze dokonania („Dawno temu w Ameryce”, „Misja”), okraszone elektryzującymi wokalizami jego dwóch muz – rodaczki Eddy Dell’Orso oraz Amerykanki Amii Stewart? Szczerze mówiąc, w kontekście wydania RCA zupełnie mnie to nie obchodzi, ponieważ muzyka jest tak skonstruowana i pomyślana, że ma pobudzać emocje i wyobraźnię jako impresjonistyczna, marzycielska suita…

Suita numer 1 będzie z pewnością wielką gratką dla fanów kompozytora. Prezentuje muzykę tonalną, targaną emocjonalnymi uniesieniami. Dużo tu walców, refleksji, subtelnych harmonii, zachwycających we wspomnianych dziełach z lat 80-ych. Klasą samą dla siebie są dwie wokalistki. Eddy Dell’Orso nie trzeba zbytnio przedstawiać, wystarczy powiedzieć, że kolejny raz za jej pomocą zanurzamy się do krainy marzeń sennych, a w momenty gdy jest kontrapunktem dla narastających, dramatycznych progresji są prawdziwą morriconowską magią. Czarnoskóra Amii Stewart, która udzieliła swego głosu choćby w piosence z „Tajemnic Sahary” – choć nie jest to na pierwszy rzut ucha oczywiste – stylizuje swoje partie na gospel i wychodzi jej to świetnie, osiągając dynamiczną fuzję z symfoniczną orkiestrą. Wielka klasa aranżerska Morricone lśni nie po raz pierwszy. Jeżeli jakiekolwiek fragmenty umieszczonej na krążku muzyki miałyby mieć sens zaistnienia w filmie Betty’ego, byłyby to tylko właśnie te.

Drugi fragment jest dłuższy i zupełnie inny. Ujawnia się tu swoista muzyczna schizofrenia Włocha, polegająca na tym, że uwielbia chwalić się wszystkim tym, co nie przyniosło mu wielkiej sławy… Czyli muzyką nie tematyczną, atonalną, opartą nie na wyważonych i spokojnych orkiestracjach ale na muzycznym eksperymencie. Jeżeli lubicie muzykę Morricone w obrębie sensacji, akcji czy suspenese’u to jest to fragment dla Was. Napotkamy tu wszystko od rytmiki wykorzystywanej w spaghetti-westernach, poprzez solówki na róg, trąbkę, wykorzystanie basu, tak znamiennego w muzyce akcji Morricone. Po atonalne eksperymenty przypominające groźne i chłodne „Coś” czy „Czerwony namiot”. Muzyka w drugiej suicie nie stroni od ironii czy absurdu, przypominając eksperymentatorską zabawę znaną choćby z „Nietykalnych” czy „Obywatela poza wszelkim podejrzeniem”. Trudno ten utwór uznać za coś więcej niż upust dla swoich zainteresowań, inspiracji i muzycznych fascynacji samego kompozytora. Mimo, że nie będzie on łatwym kawałkiem soundtrackowego chleba, daleki jestem od krytyki Morricone, który pewnie mając wolną rękę w obrębie konstrukcji albumu, zdecydował się ten fragment umieścić. Warto zwrócić uwagę szczególnie na finałowe 3-4 minuty z rosnącymi, bardzo intensywnie dysonującymi smyczkami, imponującymi swoją grozą i muzyczną wizją.

Biorąc pod uwagę, że muzyki Morricone w filmie faktycznie znajduje się tylko kilka minut, albumu z „Senatora Bulwortha” nie można traktować inaczej jako muzyki zainspirowanej filmem, choć to może również i słowo na wyrost. Wolę traktować ten niezwykły w sumie album jako 'sampler’ talentu Morricone, muzyki wolnej od ekranowego zniewolenia, właściwie niczym nieskrępowanej, napisanej (i zmontowanej) jako muzyka autorska. To w ogóle chyba jakiś cud, że ktoś zdecydował się ją oficjalnie wydać, ponieważ w dzisiejszych czasach istnienie równoległego albumu piosenkowego przeważnie daje oryginalnym partyturom małe szanse na oficjalne powołanie do życia na płycie, skazują je na banicje w postaci bootlegów. Tak naprawdę mamy szczęście obcować przynajmniej z 20 minutami pięknej, morriconowskiej magii. A kto polubi suitę nr 2 – nawet dłużej.

Najnowsze recenzje

Komentarze