Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Barry

Born Free (Elza z afrykańskiego buszu)

(1966/2004)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 14-02-2011 r.

Born Free Johna Barry’ego to akademicki wręcz przykład ścieżki doskonale operującej jednym, dominującym tematem przewodnim, który dzięki dużej plastyczności zapewnia ilustracji spójny charakter i narracyjną płynność. Profesjonalizmowi ścieżki trudno się dziwić: w czasie jej powstania kompozytor miał już za sobą kilka prestiżowych i wymagających muzycznie projektów, do Elzy z afrykańskiej buszu podchodził zatem jako artysta już ukształtowany, pewny swojego stylu i świadomy potrzeb medium filmowego. Doświadczenie i wyrobiona intuicja okazały się kluczowe – Barry nie dogadywał się z reżyserem i niejako wbrew niemu (ale z błogosławieństwem producenta Carla Foremana) napisał ilustrację zgodnie z własną wizją. Czy pomysły reżysera Jamesa Hilla faktycznie były chybione, nigdy się nie dowiemy; tak czy siak jednak, to interpretacja Barry’ego zdobyła filmowi dwa Oscary.


Anglik miał stosunkowo prosty pomysł: potraktował opowieść jako lekką, familijną rozrywkę, w wywiadach określał ją nawet „disney’owskim pastiszem” i tak naprawdę dzisiaj, po niemal 50 latach od premiery, film ten nie jest niczym więcej, jak właśnie poczciwą ramotką dla całej rodziny. Duża w tym oczywiście zasługa kompozytora – muzyka tchnie optymizmem oraz delikatnym humorem, a w tle nieustannie pobrzmiewają ciepłe, sentymentalne tony, w sam raz na wspólny, familijny seans. Akcenty humorystyczne są co prawda najsłabszym składnikiem ilustracji, z dzisiejszej perspektywy zupełnie trącą myszką (choć i tak w 1966 roku były bardzo świeże na tle analogicznych dokonań Hollywoodu), ale na szczęście stanowią tylko element poboczny całości. Na drugim planie zdecydowanie ciekawiej prezentują się te momenty, w których Barry sięga po suspense, tutaj bowiem do głosu dochodzą techniki wypróbowane już m.in. w serii bondowskiej. Szczególne wrażenie robi pieczołowite budowanie napięcia w Fight of the Lioness, którego zwięzła kulminacja niesie ze sobą ciężar dramatyczny nie mniejszy niż Zulu czy Thunderball.


W kwestii tematu przewodniego niewiele nowego można powiedzieć. Niekwestionowany klasyk gatunku, setki razy przerabiany przez artystów z całego świata, jest z pewnością jedną z najładniejszych melodii Barry’ego i tak naprawdę stanowi duszę całego filmu. Jak już wspomniałem, Anglik traktuje temat bardzo elastycznie, raz prezentuje go w pełnej krasie, innym razem kroi na części, miejscami nawet odziera z lirycznego posmaku; w filmie wykorzystuje go z częstotliwością na granicy przesady, czemu niestety nie pomaga popkulturowa wszechobecność tej ślicznej melodii. Ma to jednak swoje plusy, temat bowiem, zwłaszcza w początkowej fazie opowieści, wypada po prostu przebojowo. W tej urzekającej prostocie dopatrywać się należy sukcesu Barry’ego na rozdaniu Oscarów; warto przy tym zwrócić uwagę, że liryczna strona ścieżki korzysta już z rozwiązań, które w przyszłości będą definiować romantyczny styl Anglika – mowa tu przede wszystkim o kontrapunkcie na sekcję dętą, który tak pięknie kompozytor rozwinie na potrzeby Pożegnania z Afryką. Czarny ląd przyniesie mu wówczas kolejną, czwartą już statuetkę Akademii.


Born Free jest jednak ścieżką skromniejszą, nie mającą tego romantycznego rozmachu, co ilustracja do filmu Sidney’a Pollacka. Stąd też rozsądna długość oryginalnego albumu, zremasterowanego przez FSM w 2004 roku, wydaje się optymalna. Co ciekawe, nie jest to nagranie filmowe, a re-recording dokonany przez Barry’ego na potrzeby wydania LP. Edycja ta zawiera wszystkie ważniejsze fragmenty ścieżki, łącznie z oryginalną wersją piosenki, zaśpiewaną prez Matta Monro, nieobecną na cztery lata wcześniejszym albumie Varese Sarabande. Wydanie Varese będące re-recordingiem pod batutą Fredericka Talgorna, zawierało kilkanaście minut materiału więcej, co z pewnością może być przez kolekcjonerów Barry’ego uznane za cenny nabytek. Nie wydaje mi się jednak, by dodatkowe utwory wnosiły wiele do świetnie zaplanowanego, oryginalnego albumu, ilustracja bowiem na tyle mocno eksploatuje temat główny i kilka motywów pobocznych, że 40-minutowa płyta w pełni wystarczająco ukazuje zamysły, jakimi Barry się kierował.

Born Free jest być może najbardziej „rzemieślniczą” spośród nagrodzonych Oscarem kompozycji Anglika. Barry nie był zadowolony z udziału w całym przedsięwzięciu, sama ścieżka zaś nie ma ambicji Lwa w zimie, głębi Pożegnania z Afryką, czy majestatu Tańczącego z wilkami. Jest to jednak rzemiosło z najwyższej półki, w swoim czasie będące powiewem świeżości na tle hollywoodzkiej sceny muzycznej, po dziś dzień natomiast urzekające obrazem Afryki przyjaznej, Afryki do której chce się wracać.

Najnowsze recenzje

Komentarze