Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Bicentennial Man (Człowiek przyszłości)

(1999)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 17-03-2015 r.

Wejście z fantastyką na grunt kina familijnego jest szalenie trudne. Udaje się to nielicznym, no ale gdy mamy do czynienia z tak otrzaskanym w rzemiośle reżyserem, jak Chris Columbus, wydawać by się mogło, że ciężko o porażkę. A jednak. Adaptacja powieści Isaaca Asimova, Człowiek przyszłości, to jeden z największych blamaży tego filmowca.



Opowieść o nietuzinkowym robocie, który trafiając do rodziny Martinów zaczyna odkrywać świat i swoją tożsamości, wcale nie była taka zła od strony koncepcyjnej. Ot taka ciekawa alternatywa dla zalewających nas zewsząd wizualizacji zbuntowanych, inteligentnych maszyn. Projekt wykończyło jednak skąpstwo producentów, kiepska kampania reklamowa, ale najbardziej chyba niezbyt dobra narracja przeprowadzająca widza przez tę historię bez większego polotu. Na nic zdała się świetna kreacja Robina Williama, gdy cały świat przedstawiony łącznie z bohaterami drugoplanowymi wydały się tylko tłem jego performingu.

W kategoriach tła na pewno nie można zamknąć roli oprawy muzycznej, której autorem był James Horner. Trzeba przyznać, że jest to dosyć nietypowy angaż, ale wynikły niejako z konieczności. Otóż stały współpracownik Columbusa, John Williams miał zbyt napięty grafik, by podjąć się jeszcze zilustrowania Człowieka przyszłości. Wybór padł więc na Jamesa Hornera święcącego swoje triumfy po otrzymanej niedawno statuetce Oscara za Titanica. Środowisko filmowców i producentów zdołało go jednak poznać jako kompozytora świetnie odnajdującego się w kinie familijnym. Wieloletnia współpraca z Disney’em, a także inne projekty (także te o nieco większym ładunku dramaturgicznym) wystawiały najlepsze świadectwo o kompetencjach tego twórcy. Czy znalazły one przełożenie na tym konkretnym gruncie?

Jeżeli weźmiemy pod uwagę tylko i wyłącznie aspekt funkcjonalny partytury Hornera, to można powiedzieć, że jest ona produktem bardzo trafionym. Ścieżka dźwiękowa Amerykanina stosunkowo dobrze odnajduje się w tym futurystycznym, choć smutnym i niepozbawionym emocjonalnej głębi świecie przedstawionym. Osią, wokół której oscyluje partytura jest postać Andrew – robota, w którym budzi się pierwiastek człowieczeństwa. Konfrontacja z normalnymi reakcjami ludzkimi pierwotnie budzi w robocie niezrozumienie. Jednakże później staje się bodźcem do poznawania, a następnie przeżywania pewnych sytuacji, miłości. W tak bujnym środowisku dramaturgicznym James Horner czuje się jak ryba w wodzie, o czym zresztą nie trzeba zbyt mocno przekonywać. Pod dyskusję warto jednak poddać cenę takiego „idealnego” wtopienia się w filmową rzeczywistość.

Nie po raz pierwszy Horner zmaga się z problemem zjadania swojego własnego ogona. Cała kariera tego kompozytora wydaje się jedną wielką układanką, gdzie poszczególne elementy nachodzą na siebie. Jedne mniej, inne bardziej. W przypadku Człowieka przyszłości możemy wręcz mówić o dokonaniu kalki wielu sąsiadujących ze sobą fragmentów. Ten karykaturalny obraz rozpycha się łokciami na całym horyzoncie twórczości Amerykanina – począwszy od jej pierwocin w postaci Testamentu, a na popełnionym kilka miesięcy wcześniej Dniu zagłady skończywszy. Robiąc tę dziwną skądinąd wycieczkę po filmografii nie unikniemy tak znamienitych kompozycji, jak Wichry namiętności, Braveheart, czy nawet Apollo 13. Kopie i inspirację przelewają się tu wartkim strumieniem, tworząc wodę na młyn dla wszystkich hornerosceptyków. Nic, ale to nic nie usprawiedliwia tak płytkiego podejścia do muzycznej głębi swojej twórczości. Rozgrzeszeniem wydaje się tylko finalny efekt, gdzie po odłożeniu na bok wszelkich spraw związanych z oryginalnością, okazuje się, że mamy do czynienia z naprawdę dobrym rzemiosłem muzycznym. Sprawnie funkcjonującym w obrazie i równie dobrze radzącym sobie poza nim.



Być może dlatego tak często wracam do albumu soundtrackowego wydanego nakładem Sony Music. Za każdym razem, gdy płytka ta ląduje w moim odtwarzaczu, staram się wyłączać funkcje krytyka, który patrzy na partytury ze szkiełkiem przy oku. Zazwyczaj rozsiadam się w przytulnym, skąpo oświetlonym pomieszczeniu i czerpię pełnymi garściami z ciepłej, choć naznaczonej pewnym smutkiem oprawy muzycznej. Problemem może się wydać ilość umieszczonego na krążku materiału. Mimo, że nie umywa się do wielu bardziej przesadnych „klocków” w dyskografii Amerykanina, to z pewnością mógł zostać lepiej przycięty i zoptymalizowany dla statystycznego odbiorcy.



Jak już wspomniałem wcześniej, cała twórczość Hornera przypomina puzzle. Łączy ze sobą elementy już wcześniej ułożone z tymi, które dopiero wskoczą na swoje miejsce. I takie wrażenie można odnieść słuchając otwierającego album The Machine Age. Ciepłe intro przywołujące na myśl Kacpra i inne partytury, jak W cieniu przeszłości, szybko zastąpione zostaje fortepianowym tematem. Tematem, który nie tylko melodycznie, ale i pod względem wykonania odwołuje się do jednej z melodii Szachowego dzieciństwa, a rok później posłuży z kolei do zilustrowania Pięknego umysłu. Chociażby na tym przykładzie daje się zauważyć, że Horner posługuje się kluczem skojarzeń. Wątki naukowe i wszelkie sceny ukazujące geniusz ludzkiego umysłu ilustrowane są właśnie takimi rytmicznymi fortepianowymi frazami – często też wspartymi wybijającymi się na czoło trąbkami.


Ciekawe jest to, że poza czołówką raczej nie mamy co liczyć na kolejne wynurzenia tej tematyki. Partytura stroni od przesadnej dynamiki, zupełnie zresztą jak film Columbusa. Używając pejoratywnego określenia można powiedzieć, że Horner przez okrągłą godzinę serwuje nam ciepłe kluchy, które tylko od czasu do czasu akcentowane są pewnym patetycznym zrywem. Nie ma jednak mowy o większej nudzie. Amerykanin jest mistrzem utylizacji sprawdzonych już rozwiązań. Sprawnie przeprowadza nas od pierwszych do ostatnich minut tego słuchowiska zaskakując co rusz jakąś ciekawą interpretacją lub… kolejną wołającą o pomstę do nieba kalką.



Rodząca się przyjaźń między Andrew a małą Amandą jest fundamentem do wyprowadzenia kluczowej dla tej kompozycji tematyki. W pełnej krasie mamy okazję zapoznać się z nią już w utworze A Gift For Little Miss i jest to wypisz wymaluj motyw przewodni ze ścieżki dźwiękowej do W cieniu przeszłości. W miarę pogłębiania się tej relacji intensyfikacji ulega częstotliwość z jaką na tapetę brany jest ten motyw. Staję się on bardziej romantyczny, bo i uczucie między Andrew, a wnuczką Amandy, Portią, staje się silniejsze. Horner roztapia nas w muzycznym sentymentalizmie ocierającym się tak melodycznie, jak i strukturalnie o analogiczne ciepłe momenty Bravehearta. Dobrym przykładem jest tutaj scena wesela, gdzie nawet toporne ucho wychwyci wiele naleciałości z poprzednich prac Amerykanina.



Pewnego rodzaju nowością jest niezbyt mocno zaakcentowana końcówka filmu. To właśnie epilog był tym momentem, kiedy Horner zazwyczaj wytaczał najcięższe emocjonalne działa. Jednakże Człowiek przyszłości idzie w nieco innym kierunku. Troszkę smutne zakończenie skłoniło kompozytora do bardziej stonowanej, ale nasyconej emocjami ilustracji. Film wieńczy bazująca na temacie przewodnim piosenka Celine Dion, Then You Look At Me. Jest to kolejna po Titanicu współpraca między Hornerem, a tą piosenkarką. W moim odczuciu troszkę mniej udana, choć nie pozbawiona charakterystycznej dla Jamesa rzewności.



Zabierając się za ocenę takich prac, jak Człowiek przyszłości nie może się obyć bez konfliktu wewnętrznego. Z jednej strony uwielbiam takiego intymnego, stonowanego Hornera, który operuje romantyczną atmosferą nawet kosztem szeroko pojętej oryginalności. Z drugiej zaś strony to właśnie owa oryginalność, a raczej jej brak, ciągnie ten projekt na dno największych artystycznych porażek Amerykanina. W takiej sytuacji należałoby podejść do Człowieka przyszłości na zasadzie guilty pleasure. Jest świadomość ogromu niedociągnięć, ale piękno muzyki sprawia, że płytka i tak nie ma szans zbierać kurzu na półce.

Najnowsze recenzje

Komentarze