Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Marco Beltrami

Ben-Hur (2016)

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 31-08-2016 r.

W czasach, kiedy widownia ekscytuje się komiksowymi ekranizacjami, animacjami i głupiutkimi komediami, niezwykle trudno sprzedać jakąś historię biblijną. Jeżeli za całością nie stoi ceniony artysta (Gibson, Aronofsky) lub nośna tematyka, to nie ma co liczyć na spektakularny sukces. Wydawać by się mogło, że historia Judy Ben-Hura będzie takim „pewniakiem”, który przywróci wiarę w opłacalność tworzenia epickich widowisk o charakterze religijnym. Czar prysł wraz z opublikowaniem pierwszego zwiastuna Ben-Hura reżyserowanego przez Timura Bekmambetova. Tak okropnie skonstruowanej i odpychającej zapowiedzi już dawno nie widziałem. Takimi teledyskowymi wizualizacjami włodarze Paramount i MGM już na wstępie wykopali pod sobą głęboki rów. Zresztą kolejne trailery wcale nie poprawiły tego wizerunku. Nikogo nie zdziwiły więc dramatyczne wyniki sprzedaży stawiające kolejną ekranizację powieści Lewisa Wallace’a w gronie największych przegrywów wśród letnich blockbusterów roku 2016. Muszę przyznać, że początkowo sam dałem się porwać emocjonalnym głosom krytyki układając sobie w głowie scenariusz totalnej katastrody. I wtedy właśnie w moje ręce wpadł zaskakujący w treści album ze ścieżką dźwiękową Marco Beltramiego. Czy tak stonowana, „zimna” wręcz praca, mogła zaistnieć w nastawionej na nieustanną akcję, wizualnej orgietce? Wycieczka do kina miała to wszystko zweryfikować.

Zaskoczenie podczas seansu było niemałe. Ben Hur okazał się całkiem sprawnie poprowadzoną opowieścią, której co prawda daleko do emocjonalnego, świetnie zagranego dzieła z 1959 roku, ale z pewnością nie było w tym nic z zapowiadanej katastrofy. Fakt, można było więcej uwagi poświęcić budowaniu relacji między bohaterami, a w szczególności na linii Juda-Messala, czy też emocjonalnej więzi tych mężczyzn z kobietami ich życia. Można było dopracować detale estetyczne, tudzież kostiumy, które u Bekmambetova wyglądają jak zamówione z jakiegoś paryskiego domu mody. No i ten nieszczęsny Bob Ilderim Marley… Na zdjęcia i narrację nie ma co jednak narzekać. Mimo dosyć krótkiego czasu trwania filmu i prześlizgiwania się między wydarzeniami niczym po sklejonych kartach powieści Wallace’a, spędzone przy tym widowisku dwie godziny mijają niczym z bicza strzelił. Nawet powszechnie krytykowana finałowa scena wyścigu rydwanów nie wygląda tak źle. Wprawdzie mają prawo razić widoczne animacje, ale czy współczesne kino mogłoby się bez nic obyć? Mając to wszystko na względzie trochę smutno spogląda się na tabele box office ukazujące finansową klapę nowego Ben-Hura. Przystępny w gruncie rzeczy film stał się ofiarą podłego marketingu i samonakręcanej się spirali niechęci.

Nie można nie odnieść wrażenia, że podobny los spotkał ścieżkę dźwiękową Beltramiego skreślaną w oczach krytyków jeszcze na długo przed pojawieniem się na rynku stosownego krążka. Zapomniano już o solidnej oprawie do Bogów Egiptu, o fantastycznym Siódmym synie i wielu innych kompozycjach Amerykanina stworzonych na potrzeby słabych do bólu filmów. Wodą na młyn okazały się pierwsze próbki, z których emanowała chłodna, depresyjna wręcz atmosfera. Myślę, że największy problem w zrozumieniu koncepcji Beltramiego wyrasta na linii, gdzie stykają się sentyment względem kultowego obrazu z 1959 roku, a nowatorskie podejście Timura Bekmambetova do ekranizowanego klasyka Wallace’a. Trudno przetrawić kameralny charakter partytury nie odcinając się jednocześnie od bogatej symfoniki pracy Miklosa Rózsy. Paradoksalnie Beltrami nie rozminął się zupełnie z wiekopomnym dziełem Węgra. Gdy bowiem przeanalizujemy paletę tematyczną – szczególnie tę część odnoszącą się do Rzymian – napotkamy na pewne stylistyczne smaczki zbiegające się na płaszczyźnie estetycznej.

No ale nie oszukujmy się. Beltrami postawiony został przed zgoła innym filmem aniżeli Rózsa, dlatego też musiał niejako na nowo opowiedzieć tę historię. A jego opowieść to przede wszystkim rozdarcie filmu pomiędzy dwa sposoby postrzegania rzeczywistości: idealistycznego podejścia Judy do dziedzictwa i kultury oraz pragmatycznego, skupionego na karierze Messali. Wyrazicielami tego są dwa odrębne idiomy tematyczne, które bardziej aniżeli do swoich bohaterów, przywiązują się do okoliczności w jakich się oni znajdują. Liryczna melodia naznaczona łagodną wymową dobrze odnajduje się w ciepłych, pełnych beztroski obrazkach rodzinnego życia Ben-Hurów. Z kolei minorowa, owiana grozą tematyka, staje się tutaj synonimem twardego reżimu rzymskich „gości”. Najbardziej intryguje sposób, w jaki kompozytor gospodaruje tymi melodiami. Nie ma w tym większej brawury, nadprogramowego dopisywania treści lub próby rozpychania się łokciami ze sferą wizualną. Można powiedzieć, że partytura Amerykanina dopasowana jest do obrazu niczym rękawiczka do dłoni, bardzo ciasno przylegając do niego i chroniąc przed zgubnym działaniem nadmiaru szybko poruszanych wątków. Kompozytor czyni to przy minimum angażowanych środków muzycznego wyrazu, czasami wręcz ocierając się o glassowski minimalizm. Także etnika spływa tutaj pokorą, nieśmiało zaglądając na wschodnie rejony naszego globu spoza subtelnie wyeksponowanych perkusjonaliów. Dosyć odważne to podejście, szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę biblijne odniesienia w tym dziele. No ale czy Clint Mansell w historii Noego epatował jakimś przesadnym optymizmem? Nie można odmówić ścieżce dźwiękowej Beltramiego doskonałego wyczucia i poszanowania architektury obrazu. Powstała w ten sposób ociężała, snująca się ilustracja, wyrasta na jeden z najmocniejszych elementów nowego Ben-Hura.



Jak już wspomniałem wcześniej, pierwszy kontakt z albumem soundtrackowym wydanym nakładem Sony Music dostarcza niemałej konsternacji. Ascetyczna, mroczna oprawa muzyczna aż woła o jakiś podniosły temat i takowy, choć bez przesadnego hurra-optymizmu, serwowany nam jest już na wstępie przygody z albumem. Ben-Hur Theme w pięknym wokalnym aranżu zamyka liryczny motyw przypisany tytułowej, żydowskiej rodzinie. Rozbudzone tym utworem nadzieje dosyć szybko zostaną ostudzone, bowiem próżno na całej rozciągłości partytury doszukać się równie emocjonalnych wykonań. Te omawiane tutaj wybrzmiewa akurat w scenie ukrzyżowania Chrystusa, kiedy obserwujący to wydarzenie Juda przechodzi swoistego rodzaju duchową metamorfozę. Jak zatem widzimy, filmowa chronologia zbytnio nie zaprzątała głowy wydawcom – wszystko miało służyć czytelności i przystępności prezentowanego materiału. Z tą chronologią nie jest jednak tak źle. Płyta opowiada dosyć spójną historię, dokonując tylko drobnej kosmetyki w zakresie grupowania nastrojów.

Dlatego też po patetycznym wstępie kierowani jesteśmy bezpośrednio do ilustracji prologu w Jerusalem 33 A.D., gdzie właściwie od pierwszych sekund odkrywane są przed nami wszystkie karty tematyczne. Krótkie nawiązanie do kluczowej dla filmu sceny zinterpretowane zostało minorowym tematem grozy identyfikującym się z Messalą i Rzymem. Chwilę później cofamy się w czasie, by prześledzić genezę tego konfliktu. Sekwencja braterskiej rywalizacji zilustrowana została wartkim fragmentem akcji z bliskowschodnim ornamentem aranżacyjnym. Ta prowizoryczna etnika nie będzie zbytnio zaprzątała głowy kompozytora w dalszej części partytury. Element kulturowy wyrażany będzie perkusjonaliami lub solowymi wstawkami na instrumenty strunowe. Najpiękniej wybrzmiewają one w intymnych, wyciszonych fragmentach, takich jak Carrying Judah bądź też Dear Messala. Pomiędzy tymi minimalistycznymi wejściami doszukać się możemy subtelnych tekstur elektronicznych. Jest to o tyle ciekawe, że czasami przybierają formę jednolitej linii basowej zdominowanej przez żywe instrumentarium, innym razem ujawniają się w zabiegach edycyjnych zniekształcających organiczne brzmienie.


Bynajmniej na tym nie kończy się rola syntetycznych form wyrazu. Największe pole do popisu stwarza muzyczna akcja, która nie omieszka popadać w skrajności. Swoistego rodzaju mistrzostwem w opowiadaniu scen o zwiększonej dynamice jest utwór Home Invasion podłożony pod sekwencję wtargnięcia żołnierzy do domu Hurów. Niespokojne smyki osadzone na wschodnich perkusjach wzbogaconych jednostajnym, narastającym sygnałem, genialnie kumulują napięcie, by uwolnić je w dramatycznym, smyczkowym aranżu motywu Rzymian. Najwięcej uwagi skupia jednak narkotyczny marsz w Galley Slaves. Ciężkie, powolne uderzenia w kotły, obarczono odgłosami oddechu, co świetnie komponuje się z rytmicznym wiosłowaniem niewolników. Chóralny, melancholijny przerywnik, fantastycznie oddaje poczucie rodzącej się w Judzie beznadziei. Natomiast kolejne fragmenty, to powrót do jednostajnych, miarowych uderzeń dyktującym tempo akcji. Rammed Hard jest niejako kontynuacją tych motorycznych działań.



Po drugiej stronie barykady stoją wyprane z jakichkolwiek emocji utwory z finałowego wyścigu rydwanów. Chariots of Fire wpisuje się w przykrą rutynę podporządkowywania ilustracji rytmice – tworzenia swoistego rodzaju metronomu ze śladową ilością godnych uwagi zabiegów. Trzeba przyznać, że w połączeniu z obrazem ta filozofia poniekąd się sprawdza, ale na krążku zupełnie zniechęca. Gdy do tych quasi-zimmerowskich tekstur dorzucimy gitary elektryczne, muzyka Beltramiego zbacza w stronę jakiejś przykrej autoparodii. Całe szczęście dosyć szybko rozstajemy się z tą wątpliwą rozrywką, by po raz ostatni zanurzyć się w etnicznej, niespokojnej ilustracji aresztowania i ukrzyżowania Jezusa. Punktem kulminacyjnym dla całej ścieżki dźwiękowej jest natomiast scena pogodzenia zwaśnionych braci, którą całkiem dobrze podsumowuje patetyczny aranż tematu Ben-Hurów w krótkim, ale wymownym Forgiveness.



Niezwykle trudno stwierdzić jednoznacznie, czy Ben-Hur w wykonaniu Beltramiego jest tworem bardziej artystycznym, czy funkcjonalnym. Na pewno jakiekolwiek próby porównania do kultowego dzieła Miklosa Rózsy będą bezsensowne. Oba projekty wychodzą bowiem z zupełnie innych założeń kształtujących formę i treść soundtracku. W świetle poprzednich prac Beltramiego, Ben-Hur nie przynosi jednak wielkiego wstydu. Pomimo miałkiej oryginalności, kilku wołających o pomstę do nieba fragmentów, to w dalszym ciągu muzyka dobrze odnajdująca się w obrazie i niezwykle intrygująca pod względem tematyczno-stylistycznym. Każdy miłośnik takich nietypowych słuchowisk tworzonych do epickiego kina biblijnego powinien znaleźć tu coś dla siebie.


Najnowsze recenzje

Komentarze