Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Dan Romer

Beasts of No Nation

(2015)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 04-01-2016 r.

Cary Joji Fukunaga to jeden z największych kameleonów współczesnego kina, nie poddający się trendom, modom ani komercjalizacji, konsekwentnie podążający ścieżką swojego autorskiego kina. Czy bardziej różnić się mogą od siebie takie tytuły jak społecznie zaangażowany Sin Nombre, przesiąknięta angielskością Jane Eyre czy wybitny telewizyjny Detektyw? Do tego kalejdoskopu dopisać należy kolejną, znakomitą produkcję reżysera pt. Beasts of No Nation, poruszającą historię o wojnie w Afryce, gdzie w zasadzie walczą już tylko dzieci, sprytnie manipulowane, trenowane i narkotyzowane przez bezwzględnych watażków (świetny Idris Elba jako Komendant). Mimo, że w ostatnim czasie powstało sporo filmów o tej tematyce, obraz Fukunagi wyróżnia się specyficznym autentyzmem, w momentach jest surowy i brutalny, w innych przechodzi w tony poetyckie. Podejmuje się też refleksji na temat ludzkiej natury (bestii) oraz mechanizmów afrykańskiej wojennej grozy. Reżyser zwrócił się z prośbą o stworzenie muzyki do swojego znajomego Dana Romera, który wcześniej ilustrował jedną z jego krótkometrażówek. Romer znany jest fanom muzyki filmowej głównie z Bestii południowych krain, do którego oryginalną muzykę współtworzył z reżyserem tamtego obrazu, Benhem Zeitlinem. Jak sam stwierdza: „Na początku Cary dał mi zupełnie wolną rękę. Mówił, 'Idź za głosem serca’. Więc wymyśliłem coś z dużą ilością smyczek, perkusją, waltorniami i fortepianem”. W podobnym nurcie brzmiały najgłośniejsze ścieżki ostatnich lat do filmów podejmujących temat Afryki, jak np. Wierny ogrodnik czy Krwawy diament. Kojarząc te tytuły i ogólnie pojęte kino dotyczące Afryki od razu w uszach słyszymy przecież perkusje, etniczne instrumenty i naturalnie wokale. Ale Fukunaga to bestia innego rodzaju, która nie idzie na łatwiznę. Więc powiedział do Romera tak: „Świetnie. A teraz to wszystko wyrzućmy”

Właśnie takie decyzje zazwyczaj powodują, że gatunek sam z siebie próbuje nowych wyzwań i przekracza kolejne granice. Bo dlaczegóż by nie spróbować w filmie o Afryce syntetycznego, ambientowego grania? Tak więc muzyka Romera jest głównie elektroniczna, ale na swój sposób interesująca, próbująca nowych brzmień i muzycznych przestrzeni dźwiękowych. Całość ma mocno syntetyczny wydźwięk: od atmosferycznych plam dźwiękowych po intensywne, przykuwające uwagę sekwencje. Brzmienie Beasts of No Nation czasami przypomina Briana Eno, czasami Vangelisa, a czasami amerykańskich speców od elektronicznych dźwięków w filmówce jak Cliff Martinez (pierwotnie był podawany jako kompozytor Bestii) czy Clint Mansell. Niektóre fragmenty korzystają z ledwie zarysowanej, minimalistycznej idei motywicznej, by rozwijać ją dalej z biegiem utworu. Inne kierują się bardziej ku budowaniu napięcia ale też i atmosfery grozy, min. za pomocą niepokojących, trudniejszych w odbiorze, ale także dziwacznych brzmień, co przypominało mi min. Czas Apokalipsy Carmine’a Coppoli. Pojawiają się także skwierczące, przeciągłe frazy na potężny syntezator, czym Romer przypomina nieco dokonania Hansa Zimmera z początku jego kariery. Pewne elementy pochodzą ze źródeł akustyczno-organicznych, ale zostały poddane elektronicznej obróbce. Kompozytor przyznaje się, że mocno eksperymentował z dźwiękiem, adaptując do ścieżki min. zsamplowany odgłos sonaru łodzi podwodnej, wycia kojotów, wiaderek, kieliszków do wina a nawet bombowców F-15. Usłyszeć można także pewne tony retro, min. Poprzez wprowadzenie organu i powstałego w latach 60-ych ubiegłego stulecia melotronu (tzw. „smyczkowe organy”). To wszystko interesujące zabiegi, jednak score Romera najbardziej zapada w pamięci ze względu na co innego.

Film Fukunagi w wielu miejscach obywa się bez dialogów. Kamera obserwuje „pranie mózgu”, któremu poddaje się małego chłopca trafiającego najpierw do oddziału Komendanta a następnie biorącego udział w brutalnych czystkach. To w tych momentach ilustracja Romera wychodzi na czoło i tworzy emocjonalną więź pomiędzy widzem a filmem. Kompozytorowi udało się zbudować pewną hipnotyczną, absorbującą atmosferę, kiedy muzyka jest emocjonalnie intensywna, budująca się, skłaniająca do refleksji, niemal religijna w wyrazie, zmierzając do kulminacji i przywodząc na myśl pamiętne Miasto gniewu Marka Ishama czy też twórczość duetu Bourke/Gerrard z filmów Michaela Manna. Warto tu wymienić frapujące Guns Up, kiedy to w filmie widzimy wjeżdżający tryumfalnie do miasta oddział. Romer i Fukunga tworzą wydaje mi się ten celowy, fałszywy dysonans, bowiem jakież to zwycięstwo, skoro dzieci mają na rękach krew swoich rówieśników? Podobne w wyrazie jest potężne Better Look Me In the Eyes czy też oniryczne Surrender. Kompozytor tłumaczy to tak: „Mój instynkt podpowiadał mi coś heroicznego, ale był to zły kierunek. Następnie myślałem o czymś bardzo wzruszającym, ale to też nie byłoby właściwe. Wydaje mi się, że osiągnęliśmy w końcu pewien dwuznaczny ton, który był mniej dosłowny, a resztę załatwiły kreacje aktorskie i zdjęcia”.

W Bestiach znajdziemy też momenty ujmującego, choć nie prostolinijnego optymizmu jak kojące brzmienie Song For Strika a także dającą namiastkę nadziei ilustrację pod finałową scenę (Back to the Ocean). Mimo zdecydowanie elektronicznego brzmienia, muzyka amerykańskiego producenta muzycznego i autora piosenek naznaczona jest w większości specyficzną emocjonalnością, która zdecydowanie przykuwa uwagę i wskazuje, że mamy do czynienie z kimś więcej niż typowym hollywoodzkim wyrobnikiem, który uczył się tylko pisać muzykę filmową. Być może tak silny przekaz ma związek z tym, że jak Romer przyznaje się w wywiadach, pracując nad filmem często…płakał. Album zamyka piosenka, którą w filmie nuci matka głównego bohatera. Bestie bez (żadnego) narodu z pewnością nie znajdą wielu fanów, bo w istocie to dość trudna i raczej mało atrakcyjna ścieżka dźwiękowa. Jednak jej rola w filmie, niecodzienny psychologiczny wydźwięk i intrygujące zabiegi w dziedzinie poszukiwania brzmienia z pewnością znajdą zwolenników przynajmniej wśród fanów ambientowych, atmosferycznych brzmień. Słuchaczy, którzy lubią stopniowo odkrywać pewne rzeczy w muzyce i się na niej skupiać. Nieco nierówna jest sama płyta, która po mocno atmosferycznym początku, tonach dość mrocznych i czasami mało przyjemnych, dopiero w drugiej połowie łapie „drugi oddech” i jest czego posłuchać. Mimo pewnych wad i ograniczeń, dzięki nietuzinkowym postaciom reżysera oraz kompozytora nadal mamy do czynienia jedną z ciekawszych ilustracji zeszłego roku.

Muzyka została wydana tylko w wersji cyfrowej.

Najnowsze recenzje

Komentarze