Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Brian Tyler

Battle: Los Angeles (Inwazja: bitwa o Los Angeles)

(2011)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 11-04-2011 r.

Nie będę ukrywał, że Brian Tyler to nie jest kompozytor z mojej bajki. I nawet nie chodzi o ten jego styl bycia celebryty: szybkie auta, piękne kobiety, modne ciuchy i fryzura. Ot, taki pop-star muzyki filmowej. Niech sobie nim jednak będzie, ostatecznie twórcy muzyczni, jak wielu innych artystów, często zwykłemu śmiertelnikowi jawią się jako ekscentrycy z kupą dziwactw, ale póki dostarczają nam poruszające nas dzieła, jesteśmy w stanie im wszystko wybaczyć. Problem z Tylerem mam taki, że niczego takiego od niego nie dostałem. Owszem, parę razy nawet mi się spodobał w filmie, albo fragmentarycznie na płycie, ale w ogólnej ocenie jego twórczości daleki byłem od zachwytów i uznałem go za kompozytora, który zna się na swojej robocie, ale jego pracom, niezwykle poprawnym od strony technicznej, brakuje polotu, błysku, tego „czegoś” za co można by je pokochać. Toteż do Battle: Los Angeles jak i do każdego jego nowego projektu, podchodziłem niezwykle sceptycznie.

W tym momencie, Drogi Czytelniku, pewnie spodziewałeś się słów o miłym rozczarowaniu, o tym, że Tyler wreszcie zachwycił, że jego muzyka kapitalnie działa tak w filmie, jak i na płycie, że pokazał coś czego jeszcze nie słyszeliśmy… Akurat. Wprawdzie niezłe opinie pojawiające się w internecie, dobre noty na zagranicznych portalach branżowych, słowa pochwały od niektórych słuchaczy, do których Tyler wcześniej nie trafiał, mogłyby sugerować, że faktycznie coś się zmieniło, jednak w moim odczuciu jeśli coś się zmieniło, to nie to, co trzeba. Wcześniejsze prace Amerykanina stanowiły kwintesencję poprawności: muzyka ze wszech miar przyzwoita, ale pisana od linijki, schematycznie, zbudowana w oparciu o wyeksploatowane w gatunku klisze, nie wnosząca do niego zupełnie nic nowego. Inwazja: bitwa o Los Angeles ma jeśli nie te same to bardzo podobne przywary. Tyler zmienił tylko jedno. Szablon. Zamiast pisania czegoś na modłę Goldsmitha czy innych dawnych tuzów filmówki, poszedł bardziej w kierunku stylu RCP (stąd pewnie powodzenie tej ścieżki). Podejrzewam, że to nie tyle świadomy wybór kompozytora co raczej kwestia użytego temp-tracku. Producenci chcieli mieć muzycznie coś pomiędzy Transformerami a Mrocznym Rycerzem i coś takiego dostali. Z dodatkiem typowego dla Tylera action-score oraz drobnym zapożyczeniem z Sunshine Johna Murphy’ego (to pewnie też efekt zastosowanej muzyki tymczasowej).

Trzeba jednak przyznać, że o ile totalna poprawność i brak wyrazistości wielu wcześniejszych prac sprawiały, iż muzyka była dla słuchacza totalnie obojętna, tak tym razem Tyler daje jakieś emocje. Nie najwyższych lotów może, ale jeśli ktoś lubi nieskomplikowane, dynamiczne, patetyczne granie, rozpisane na rozbuchaną orkiestrę z odpowiednią ilością perkusji, to score, a przynajmniej jego początek, powinien się spodobać. Po ewidentnie czerpiącym z Sunshine otwierającym płytę Hymnie przechodzimy do głównego tematu, chwytliwego, wręcz ociekającego patosem, utrzymanego w nowoczesnej konwencji wywodzącej się z RCP. Wbrew temu, co mógłby sugerować tytuł, ta jego najpełniejsza wersja nie pochodzi z otwarcia filmu ale z napisów końcowych. Kompozytor nie raz przywoływać go będzie w dalszej części krążka, często przemycając go także do muzyki akcji. Co by nie mówić, w tym obrębie Tyler jakiś tam swój styl zdołał sobie wyrobić – nawet jeśli nie jakoś bardzo mocno charakterystyczny i mający źródła w dokonaniach innych twórców, to jednak dający się, przynajmniej w wielu momentach, rozpoznać jako tylerowski nie tylko przez tych najbardziej zagorzałych miłośników Amerykanina. I ten action-score w Battle: LA jest oczywiście taki, jakiego mogliby fani kompozytora oczekiwać i nawet jeśli tu i ówdzie w score twórca czerpie jakieś pomysły z Zimmera czy ogólnie z RCP, to muzyka akcji jest przede wszystkim muzyką Briana Tylera. Mocna, wyrazista perkusja, niezwykle dynamiczne smyczki, co rusz wejścia dęciaków, próbujących uzyskać efekt drapieżności – najlepszy przykład stanowi jeden najciekawszych na płycie utworów – Redemption. Podobnie bywało w Eagle Eye czy Niezniszczalnych. Chór raczej trzyma się od action-score z dala i przeznaczony jest do bardziej spokojnych, nastrojowych czy elegijnych (choć też naładowanych wszechobecnym patosem) momentów. Natomiast jak dla mnie, to zupełnie zbędne wydają się wszelkie dodatkowe próby koloryzowania muzyki akcji elektroniką czy gitarami. Mam wrażenie, że Tyler zrobił to trochę bez pomysłu.

Skupiłem się na kompozytorze i jego dziele w oderwaniu od filmu, a tymczasem co jak co, ale w muzyce filmowej bardzo ważny jest kontekst. Niejeden score był byle jak wydany i by go docenić, albo by w pełni zrozumieć zamysł jego autora, trzeba było obejrzeć film. W tym przypadku zapoznanie się z produkcją filmową pt. Inwazja: Bitwa o Los Angeles nie jest do niczego potrzebne. Muzyka Tylera schodzi w nim na plan dalszy i częstokroć skutecznie zagłuszana jest przez efekty dźwiękowe. Jeśli by porównać początek filmu a początek albumu, to w ogóle moglibyśmy uznać, iż słuchamy soundtracku nie z tego obrazu. Oto pierwsza połowa filmowego Battle: LA wygląda jak paradokumentalna relacja z wojny z kosmitami. Trzęsąca się kamera podążająca blisko żołnierzy sprawia, że film przypomina bardziej The Hurt Locker czy Black Hawk Down niż Dzień Niepodległości. Tutaj muzyki mogłoby prawie nie być, a już spokojnie mogłaby być zdecydowanie skromniejsza, bez potrzeby angażowania 80-osobowej orkiestry i 40-osobowego chóru, które i tak w obrazie są przecież słabo eksponowane. Z czasem twórcom zaczyna się nudzić paradokumentalna formułka i zaczynają do bólu epatować patosem. W czym wyraźnie, a w moim odczuciu nawet aż za bardzo pomaga im Tyler. Jest w filmie taka scena inspirowana (czy jak kto woli: „będąca hołdem dla”) Aliens, w której żołnierze wykonują rajd opancerzonym transporterem rozjeżdżając kilku najeźdźców. Gdzie jednak w Obcych mieliśmy doskonałe oddanie dynamiki, zagrożenia i napięcia, tak w Battle: LA nawet tu score generuje jedynie patos.

Muzyka Tylera prezentowałaby się zatem ciekawiej na płycie, jak w filmie, gdyby nie
długość albumu i ułożenie utworów. W pewnym momencie zaczyna się robić nudnawo i monotonnie, a gdy zerkniemy na tracklistę, spostrzeżemy, że nie przesłuchaliśmy jeszcze połowy. Koniec końców zatem nigdzie nie jest za dobrze, ale też nigdzie nie jest jakoś wyraźnie źle. Brian Tyler po raz kolejny wysmażył całkiem przyzwoitą muzykę, wykorzystując ograne schematy i kanony gatunku, samemu za wiele do niego nie wnosząc. Da się tego słuchać, momentami nawet z przyjemnością, choć wypakowywanie krążka muzyką po brzegi jest pomysłem chybionym totalnie i sprawia, że nie da się w ocenie albumu wyjść ponad przeciętną. Fani kompozytora oczywiście będą i tak usatysfakcjonowani, zresztą podejrzewam, że paru nowych zwolenników tą ścieżką Tyler zdobędzie. Ja, tak jak pisałem na początku, nie oczekiwałem wiele, dzięki czemu rozczarowany nie jestem, peanów jednak wygłaszać nad Battle: Los Angeles również nie zamierzam. To muzyka, którą można położyć na jednej półce z dajmy na to Transformersami Jablonsky’ego. Podobne emocje, podobna oryginalność (no, może trochę jednak wyższa) i raczej podobna grupa docelowa. Jeśli lubicie soundtrack z filmu o autobotach, to i Inwazja: bitwa o Los Angeles pewnie wam się spodoba. Tym bardziej, że Tyler góruje nad wspomnianym scorem nieco większa złożonością kompozycji czy ciekawszym zorkiestrowaniem. Cóż, dla mnie osobiście to jednak ciągle trochę za mało i po tym soundtracku, Tyler w moich oczach ani nie zyska, ani nie straci. Niewykluczone jednak, że w Waszym przypadku, Drodzy Czytelnicy, będzie inaczej.

Inne recenzje z serii:

  • Battle: Los Angeles (complete score)
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze