Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Brian Tyler

Battle: Los Angeles (complete score)

-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 01-09-2011 r.

Zacznijmy od tego, że nie mam zamiaru oceniać w tej recenzji istoty muzycznego tworu do Battle: LA. Swoją pracę odrobił już na tym polu Łukasz Koperski, opisując oficjalne wydanie soundtracku i byłbym nawet w stanie podpisać się pod jego słowami… Oczywiście gdyby nie kilka drobnych „ale”. Moje wątpliwości oscylują głównie wokół roli muzyki w filmie, która według mnie całkiem dobrze sprawdza się w tym jakże patetycznym (czasami aż do bólu) obrazie. Owszem, wiele scen ukierunkowanych jest na to, aby to sfera wizualna skupiała główną uwagę widza. Muzyce do Battle: LA nie można odmówić jednak pewnego rodzaju przebojowości, która daje o sobie znać nie tylko na poszczególnych trackach albumu soundtrackowego, ale i w świadomości mierzącego się z filmem widza. Niemniej wydany wraz z premierą Bitwy o Los Angeles album Varese, budzi wiele dyskusji zarówno wśród krytyków, jak i zwykłych słuchaczy. Przeważają opinie, że wypychając krążek aż po brzegi, wydawcy przesadzili nieco ze swoją hojnością. Przy partyturach Briana Tylera od kilku lat jest to swoistego rodzaju rutyną, co nie do końca cieszy zwolenników schludnie zmontowanych i zaprezentowanych partytur. W przypadku Battle: Los Angeles problem ten daje o sobie znać dosyć wyraźnie. O ile sama przygoda z oficjalnym albumem sugeruje, że coś z nim jest nie tak, że tą ciekawą skądinąd kompozycję można by było potraktować nieco inaczej… O tyle styczność z kompletną, 106-minutową partyturą przekonuje, że wizerunek ścieżki dźwiękowej w dużej mierze kształtuje się na stole montażowym. Niestety decydenci Varese, jak i sam Brian Tyler nie za bardzo biorą sobie to do serca.

Pewnie niejeden czytelnik zastanawia się w tym momencie po co to wszystko? Po co brnę w tak rozległy ocean muzycznej akcji i nie do końca równego underscore? By udowodnić nieudolność kilku jednostek? Bynajmniej! Ciekawość niejednokrotnie popychać może do głupich wydawać by się mogło czynów, które z perspektywy czasu okazują się całkiem ciekawym doświadczeniem. Choć przesłuchawszy complete score z Battle: LA na usta nie cisnęło mi się żadne wielkie „woow”, to jednak zdołałem przekonać się co do kilku kwestii, o których wspomniałem już wyżej i do których z pewnością jeszcze powrócę.

Nie będę czarował mówiąc, że kompletny score wchodzi jak nóż w masło, że to istny naginacz czasoprzestrzeni i ambrozja dla uszu wybrednego melomana. Nawet fani siermiężnych akcyjniaków mogą natrafić na spore przeszkody w postaci wielu nijak dających się znieść utworów-zamulaczy. Natłok materiału nuży i niejednokrotnie mobilizuje do przynajmniej krótkiego odpoczynku. Sporo tu zarówno mrocznego jak i militarystycznego underscore’u – budującego co prawda napięcie, choć najczęściej pełniącego funkcję ratownika resuscytującego wątpliwej jakości montaż filmowy. Jest to jednak coś, czego siłą rzeczy należy się spodziewać sięgając po tego molocha. Grunt to znaleźć w tym całym oceanie akcji i ilustracji jakiś wspólny mianownik…

I tu dochodzimy do podstawowej kwestii, która sama w sobie, niezależnie od jakości dzieła, jakie popełnił Tyler, działa na korzyść wydania complete. Chodzi mianowicie o chronologiczność i „dziewiczość” powstałego na potrzeby filmu materiału zaprezentowanego tak, jak można to sobie usłyszeć oglądając Battle: LA. Trudno sobie wyobrazić jak bardzo wydawcy i producenci zniszczyli oryginalny album tym bombastycznym, pełnym patosu i beztroski wprowadzeniem szybko przeobrażającym się w długą i nudną podróż do końca płyty. Utwory Broadcast news oraz Mobilized, to coś, czego zabrakło na początku krążka od Varese. Zabrakło stopniowego budowania napięcia, dyskretnego przemycania małych próbek tematów, które z tak wielkim impetem uderzyć miały właśnie w kolejnej fazie odsłuchiwania. Z niezrozumiałych przyczyn album Varese prezentuje coś zupełnie odwrotnego.

Complete score to także wgląd w etapy produkcji ścieżki. Wspomniany wcześniej Mobilized otrzymujemy tu w pełnej krasie, choć pod względem estetycznym, lepiej wypadała poddana edycji wersja albumowa. Najciekawiej prezentuje się tu natomiast pierwotna koncepcja utworu For home, country and family, gdzie wyraźnie słyszymy ogromny wpływ temp tracka, tudzież Transformerów Jablonsky’ego. Oczywiście w miarę rozkręcania się akcji w filmie, muzyka również ewoluuje. Wbrew powszechnym wyobrażeniom niewiele tam tępego walenia w bębny, dęciaki i tworzenia ogólnie rzecz biorąc ilustracyjnego hałasu. Tyler stara się, aby jego partytura nie mówiła sama za siebie. Temperuje zatem swoje melodyjne zapędy, poddając się ilustracyjnemu rzemiosłu. Natomiast tam, gdzie akurat rodzi się potrzeba zaakcentowania pewnych wydarzeń nie braknie patosu i chwytliwych tematów. W kontekście całości jest to jednak znikomy procent. Ścieżką rządzi rytmiczny underscore przerywany stosunkowo często bardziej dynamicznymi demonstracjami siły dęciaków. Wśród całej masy mniej absorbującego materiału zdarzają się również ciekawe akcenty, jak ten w postaci Separated. Słuchając tego utworu nie bez powodu moja wyobraźnia błądziła wokół ilustracji sceny sekcji alienów z Dnia niepodległości. Mamy zatem kolejny atut przemawiający na poczet kompletnego wydania – specyficzny mroczny klimat.



Apropos klimatu. To, czego wydaniu complete odmówić nie można, to właśnie specyficznego poczucia obcowania z dobrze skonstruowaną ścieżką dźwiękową. Zdecydowanie nie ma tu pośpiechu, tematy mają więc szansę zaistnieć w momencie, w którym powinny, po czym następuje dłuższy okres odprężenia. Album nie gniecie również tak bardzo patosem. Warto przecież zwrócić uwagę na to, że wszystkie utwory z największą ilością mdłego patosu pojawiają się w środku, albo pod koniec wydania (Road rage, Evac, Command and control center, Battle Los Angeles). Słuchacz ma zatem szansę nabrać apetytu na bardziej zdecydowane brzmienia zanim je dostanie, a nie tak jak w przypadku oryginalnego albumu rzygać nimi już w połowie przygody z soundtrackiem.



Trudno ocenić, które wydanie (oryginalne, czy complete) jest lepsze. Każde pokazuje ścieżkę z innej perspektywy i każde ma swoje zalety i wady. Myślę, że osoby, które bardzo sceptycznie podchodzą do krążka Varese nie mają czego szukać i na komplecie. Dla reszty jest to raczej ciekawy eksperyment pokazujący, że producenci oficjalnych albumów potrafią namącić nam nieco w głowach. Bo przecież odpowiednia selekcja, montaż i sposób zaprezentowania ścieżki dźwiękowej również w pewnym stopniu wystawiają o niej świadectwo.

Inne recenzje z serii:

  • Battle: Los Angeles (album Varese)
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze