Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Goldsmith

Bandolero!

(1968/2013)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 03-08-2014 r.

Końcówka lat 60-tych to już zmierzch ery, w której amerykańskie westerny święciły swoje największe triumfy. Choć produkcji oscylujących wokół tematyki Dzikiego Zachodu powstawało wówczas całkiem sporo (także we Włoszech), to zainteresowanie nimi systematycznie malało. Nic dziwnego. Gatunek zaczął powili zjadać swój własny ogon powielając nakreślane w latach 40-tych i 50-tych schematy. Wśród wielu mniej lub bardziej udanych produkcji da się jednak wyszczególnić te, które nie tylko przetrwały surową krytykę odbiorców, ale i zdołały przejść do historii jako klasyki. Jednym z tych filmów było Bandolero!.



Obraz Andrew McLaglena opowiada o dwóch braciach Bishop – Mace i Dee – uciekających przed wymiarem sprawiedliwości za licznie popełnione przestępstwa. Ścigający ich szeryf July Johnson, poza zwykłą chęcią schwytania bandytów, ma również inny cel – odbicie z rąk Bishopów uprowadzonej przez nich pięknej Marii. Zadanie wydaje się niełatwe, bowiem droga wiedzie przez niebezpieczne tereny kontrolowane przez groźnych meksykańskich bandoleros. Choć film nie poraża dynamiką, a cała fabuła wydaje się prosta niczym konstrukcja cepa, to nie można powiedzieć, że produkcja McLaglena ociera się o gatunkowy banał. Silną kartą przetargową jest doborowa obsada z Deanem Martinem, Jamesem Stewartem i Raquel Welch w rolach głównych. Podejmowane przez nich kreacje są zaskakująco wiarygodne – wyrwane z teatralnego tonu i przesadnego patetycznego nadęcia, jaki rządził wówczas w kinie westernowym. O jakości tego tworu niech świadczy chociażby fakt, że wyprodukowane za niewiele ponad 4 miliony dolarów widowisko zwróciło się na lokalnym rynku aż trzykrotnie.



Historia gatunku zapamiętała również jeszcze inną jakże ważną płaszczyznę tejże produkcji. A jest nią muzyka. Końcówka lat 60-tych to okres, kiedy Jerry Goldsmith już na dobre rozgościł się na salonach Hollywoodu, stając się jednym z najbardziej obiecujących i najbardziej pracowitych kompozytorów młodego pokolenia. Wśród wszelkiej maści produkcji sporo miejsca poświęcał na film westernowy, czego przykładem są ścieżki dźwiękowe do Ostatniego kowboja, Rio Conchos, Godziny ognia i podjętej w 1968 roku oprawy muzycznej do Bandolero!. Cenne doświadczenie minionych lat pozwoliło dosłownie z marszu wejść w realia Dzikiego Zachodu bez oglądania się na dokonania innych artystów zajmujących się podobnym rzemiosłem. Choć Jerry Goldsmith zdołał już opracować swój własny unikatowy język muzyczny, nie można nie zauważyć, że pod wieloma względami jego prace zbiegały się z twórczością Dimitra Tiomkina, Elmera Bernsteina oraz Ennio Morricone. Pierwszych dwóch należało cenić za wykreowanie ogólnej metodologii ilustrowania filmu rozgrywającego się na Dzikim Zachodzie. A jednym z założeń takowej było stworzenie heroicznego tematu centralnego, wokół którego budowana była cała sfera melodyczna. Ennio Morricone pracując nad spaghetti-westernami porzucał tę koncepcję na poczet bardziej awangardowych zabiegów, skupiając się na tworzeniu licznych kontrapunktów. Odwołania do wielu nietuzinkowych rozwiązań stały się u niego standardem i, jak się okazuje, przełożyły się również na warsztat Goldsmitha. Ścieżka dźwiękowa do Bandolero! jest tego żywym przykładem.

W pracy Goldsmitha nie ma miejsca na wielką symfonikę. Podniosły ton Rio Conchos i Godziny ognia zostaje tu niejako sprowadzony do pojedynczych akcentów, najczęściej towarzyszących bardziej dynamicznym scenom akcji. Jako, że scenerią, w jakiej rozgrywa się większość filmu jest bezkres pustyni, naturalnym wydało się ograniczenie potencjału orkiestry do niezbędnego minimum chylącego czoła przed tym surowym, nieprzyjemnym środowiskiem. Jedynym punktem odniesienia i elementem racjonalizującym pojawienie się ilustracji w pierwszych kilkudziesięciu minutach filmu jest długa podróż głównych bohaterów. To właśnie panoramiczne ujęcia wędrówki konnej przez pustynne tereny stanowią pretekst do pojawienia się argumentu muzycznego. Instrumentarium do jakiego odwołuje się Goldsmith jest dosyć skąpe. Podstawą są tu więc gitary akustyczne, harmonia, drumla i trójkąt, a dopełnieniem wygwizdywane frazy tematyczne. Wszystko to tworzy bardzo efektowną mieszankę, świetnie korespondującą z luźnymi, czasami wręcz komediowymi wizualizacjami. W miarę rozwoju wydarzeń dochodzi do licznych konfrontacji, które tak jak w przypadku Rio Conchos domagają się odpowiedniego zdynamizowania za pomocą wybuchowych fraz. W przypadku tematyki dotykającej meksykańskiej grupy etnicznej będą to solowe trąbki operujące w zakresie charakterystycznej dla tego regionu rytmiki. Sceny poprzedzające te wydarzenia zazwyczaj podkładane są niezbyt frapującym, ale niewątpliwie wpływającym na podtrzymywanie napięcia, underscore. Jak widzimy z powyższego opisu, od strony stricte funkcjonalnej Jerry Goldsmith nie zawodzi. Wykazuje się dobrym wyczuciem – tak w podejmowanym aparacie wykonawczym, jak i całej konstrukcji ścieżki. Większy problem pojawi się wtedy, gdy zechcemy tę partyturę wyrwać z jej wizualnego kontekstu.

Takich prób na przestrzeni minionych lat popełniano całkiem sporo. Jedną z pierwszych był winyl, który pojawił się na rynku tuż po premierze filmu. Zawierał on dwie piosenki wykorzystane w filmie McLaglena. Praca Goldsmitha, aby ujrzeć światło dzienne musiała poczekać aż do początków lat 90-tych, kiedy nakładem wytwórni Intrada ukazał się niespełna 30-minutowy album zawierający właściwie większość utworów skomponowanych na potrzeby filmu. Dziesięć lat po premierze tego soundtracku nakładem tej samej wytwórni ukazała się kompletna edycja tej ścieżki dźwiękowej. Na albumie, poza blisko 45-minutowym complete score, umieszczono również dwa bonusowe dema oraz… właściwie nikomu niepotrzebny remasterowany mix utworów z oryginalnego wydania ścieżki. Tradycyjnie do płyty dołączono pokaźnych rozmiarów książeczkę z obszernymi opisami zarówno filmu jak i oprawy muzycznej. Zatem jak można było się spodziewać, nakład wyczerpał się bardzo szybko. Dlatego też niespełna dekadę później prawa przejęła wytwórnia La-La Land Records wznawiając ten album w prawie identycznym układzie (różnicą był jeden utwór – alternatywna wersja tematu głównego). Właśnie to wydanie jest przedmiotem niniejszej recenzji.



Układ kompletnego materiału jest ściśle związany z filmową chronologią. Z tego też tytułu w muzyczny świat Bandolero wprowadza nas bardzo nietypowa odsłona motywu przewodniego. „Saloonowa”, fortepianowa przyśpiewka towarzyszy pierwszym scenom racjonalizującym aresztowanie szajki Dee Bishopa. To właśnie tam kompozytor decyduje się po raz pierwszy zaprezentować swój motyw. Nie robi tego bezpodstawnie. Skoczna, troszkę komediowa melodia wspierana nietypowym wykonaniem na drumli świetnie koresponduję z ogólnym wizerunkiem niezbyt siejącej postrach bandy. Ta introdukcja przygotowuje nas na zaistnienie klasycznego Main Title z typowymi dla Goldsmitha zabiegami orkiestracyjnymi. Piętno standardów Srebrnej Ery daje się odczuć już chociażby w konstrukcji samego filmu. Na początku otrzymujemy scenę zawiązującą akcję, a dopiero później jakaś przejściówkę z pojawiającymi się w tle napisami początkowymi i obsadą. Tą przejściówką jest scena wyprawy Mace’a w celu uwolnienia swojego brata. Druga odsłona tej podróży to krótkie The Imposter nie wprowadzające większego novum do nakreślonego wcześniej tematu. O klasycznej ilustracji możemy mówić dopiero w przypadku Procession to the Gallows. Jerry Goldsmith za pomocą kilku instrumentów perkusyjnych podtrzymuje napięcie, by w odpowiednim momencie wyprowadzić charakterystyczne frazy na instrumenty dęte. Bardzo duża oszczędność w dawkowaniu dźwiękiem świadczy nie tylko o pokorze względem panujących wówczas standardów muzycznych, ale też pewnej konwencji przyjętej przy okazji tego filmu. Kompozytor stara się unikać zbędnego patosu. Rezerwuje go tylko dla scen podróży, gdzie skoczna melodia pełni bardziej funkcje motoryczne aniżeli ilustratorskie. Przykładem jest tu Across the River, gdzie przy okazji wyrasta jeszcze jedna płaszczyzna ścieżki – meksykańska etnika.

Od uciążliwej ilustracji niestety się nie odżegnamy. Właśnie ów intymny, czasami nawet eksperymentatorski charakter ścieżki, sprawia, że utwory o charakterze stricte funkcjonalnym są raczej ciężkie w odbiorze. Przykładem może być dziewięciominutowe Bad News / He’ll Cross It / The Bait miotające nas od całkiem miłych dla ucha gitarowo-trąbkowych interpretacji tematu głównego poprzez całkiem obojętne pod względem emocjonalnym tekstury. Nie jest to muzyka technicznie zła. Wręcz przeciwnie. Po raczej podniosłym Rio Conchos świetnie jest docenić eksperymentatorskie starania Goldsmitha w większym przywiązywaniu wagi do pojedynczych instrumentów. Kolejną ciekawostką jest fakt, że Goldsmith nie szuka na siłę przestrzeni, by upchnąć tam swoją ilustrację. Świadczy o tym muzyczna akcja, której w filmie McLaglena nie spotkamy wiele. Kompozytor lubuje się w budowaniu napięcia, podkręcaniu atmosfery i zostawianiu widza/słuchacza z daną sceną sam na sam. Przykładem jest sekwencja ostatniego pojedynku, gdzie nie wybrzmiewa właściwie żadna nuta. Z kolei poprzedzające je sceny napadów tytułowych bandoleros zostają już okraszone może niezbyt melodyjnym, ale dynamicznym action score (Ambushed, El Jefe). Ten kilkunastominutowy festiwal latających kul i padających trupów kończymy smutną sceną śmierci obu braci, którą zdobi równie poważne Better Way. Stopniowe przechodzenie z groźnego, podtrzymującego napięcie grania do melancholijnej, a nawet radosnej interpretacji tematu przewodniego, świadczy o pewnego rodzaju rozgrzeszeniu bandyckiego sposobu prowadzenia się braci Bishopów. Goldsmith kończy klasycznym już westernowym marszem przypominającym w wymowie podobne twory z jego poprzednich prac. Także z partytur Elmera Bernsteina.

Jak już wspomniałem wyżej, na krążku najdziemy ponadto zrzut z oryginalnego albumu soundtrackowego i trzy bonusowe utwory. Moją uwagę przykuła wersja demo tematu przewodniego, zaaranżowana i wykonana na perkusję, gitarę elektryczną i pianino Fendera. Najczęściej jednak swoją przygodę z albumem La-Li kończę na zamykającym film Better Way.



W porównaniu do innych westernowych prac Goldsmitha, Bandolero! niezbyt często ląduje w moim odtwarzaczu. Może dlatego, że nie jest to tak przebojowa, tak „beztroska” praca mogąca odnaleźć się w każdej wykonywanej podczas odsłuchu czynności. Niemniej cenię sobie tę partyturę przede wszystkim za jej niezwykłą odwagę, koloryt brzmień i temat, który sam w sobie stanowi niezwykłą jakość na tle ówczesnej twórczości Goldsmitha. Polecam.

Najnowsze recenzje

Komentarze