Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Goldsmith

Bad Girls (Wystrzałowe dziewczyny)

(1994/2011)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 31-08-2014 r.

Klasyczny western przestał fascynować już u progu lat 70-tych, kiedy w cień odchodziły takie gwiazdy, jak John Wayne, a filmowcy zdawali się odgrzewać ciągle te same historie. Nie dziwne zatem, że w późniejszych dekadach raczej unikano pompowania dużej gotówki w spektakularne widowiska tego gatunku. Początek lat 90-tych przyniósł pewnego rodzaju ożywienie, a to za sprawą genialnego filmu Kevina Costnera, który w niekonwencjonalny sposób podszedł do kina osadzonego na Dzikim Zachodzie. Tańczący z wilkami był w istocie pierwszym krokiem w kierunku narodzin nowego subgatunku filmowego – antywesternu, który z powodzeniem wypadł klasyczne historie z okresu Złotej i Srebrnej Ery. Nie oznaczało to, że rdzenny gatunek musiał przejść do lamusa. Wystarczyło tylko zainteresować widza odpowiednią tematyką i sukces gwarantowany. A czy można było przejść obojętnie obok filmu traktującego o czterech prostytutkach uciekających przed wymiarem sprawiedliwości?



Okazuje się że tak. Film Jonathana Kaplana Wystrzałowe dziewczyny (Bad Girls) miał całkiem spory potencjał, niestety zdławiony został odgórnymi wytycznymi studia, które w obawie przed upływem widowni „ugrzeczniło” scenariusz. Tworząc ckliwą historyjkę o kobietach walczących ramię w ramię z okrutnym Kidem Jarrettem, wyjaławiając ją jednocześnie z pierwotnej pikanterii, oddało w ręce widowni właściwie kolejny mało frapujący western. Widowisko stanowiące odpowiedź na coraz popularniejsze wówczas feministyczne hasła „girl power”. Wychodząc poza sferę fabularną można dostrzec wiele ciekawostek kryjących się na przykład za specyficznymi ruchami kamery odwołującymi się do technik filmowania klasyków westernowych. Nie bez znaczenia pozostała również oprawa muzyczna, o którą zadbał niekwestionowany mistrz kina akcji tamtego okresu – Jerry Goldsmith.



Ciekawym jest fakt, że u progu lat 90-tych można było zauważyć stopniowe odchodzenie Goldsmitha od rdzennego kina akcji. Po wielu głośnych produkcjach z poprzedniego dziesięciolecia, kompozytor wyraźnie zaczął gustować w thrillerach oraz dramatach angażujących większe pokłady emocji i wymagających od autora ścieżki sporego wyczucia, zrozumienia obrazu. Podejmowane od czasu do czasu stricte rozrywkowe widowiska, ugruntowały w przekonaniu, że kompozytor nie chcę się zupełnie odcinać od szeroko pojętej akcji i przygody. Tym bardziej, gdy na horyzoncie pojawiła się możliwość powrotu do źródeł, tudzież do westernu, który wszak ugruntował karierę Amerykanina na początku lat 60-tych. Na przeszkodzie nie stanął nawet fakt, że poprzedni epizod współpracy z Kaplanem skończył się niezbyt fortunnie dla ścieżki dźwiękowej tworzonej przez Goldsmitha. Partytura do Pola miłości została bowiem okrutnie potraktowana przez producentów, którzy w ostatniej chwili postanowili przemodelować cały film. Wystrzałowe dziewczyny zyskały większą aprobatę decydentów, przede wszystkim dlatego, że od samego początku reżyser był właściwie marionetką wykonawczą woli swoich pracodawców. Czy takową był również Jerry Goldsmith?


Jak się okazuje miał on całkiem duża swobodę w tworzeniu oprawy muzycznej. Zyskując duże zaufanie studia, ale i reżysera, który prywatnie był wielkim fanem twórczości Goldsmitha, kompozytor mógł sobie pozwolić na bezceremonialne powroty do przeszłości nie odcinając się tym samym od ówcześnie modelowanego warsztatu. Efektem tego jest dosyć barwna ilustracja muzyczna, która, niestety, jest w głównej mierze powtórką z rozrywki. Owe deja vu nie tyczy się ciekawej stylistyki westernowej, do której Amerykanin odnosi się raczej symbolicznie, ale całego mechanizmu łączenie elektronicznego i symfonicznego brzmienia, specyficznych aranży i całej filozofii budowania napięcia i odwoływania się do etniki, która systematycznie przewijała się przez takie prace, jak Pod ostrzałem, czy chociażby Rambo. Tym samym widać wyraźną różnicę jaka maluje się pomiędzy takimi partyturami, jak Rio Lobo, a omawianymi tutaj Wystrzałowymi dziewczynami. Miejsce rozgrywanej akcji, tudzież Dziki Zachód, jest co prawda dalej kojarzone z gitarowym, trochę melancholijnym graniem, ale nie zabiera ono przestrzeni tak bardzo, jak inne elementy faktury. Dosyć ważna wydaje się tutaj siermiężna, „przestrzenna” elektronika świetnie korespondująca z oszczędnie dawkowanym instrumentarium. Jest to dosyć nietypowy sposób na interpretowanie rozległej scenerii Dzikiego Zachodu, ale w warunkach równie przewrotnego filmu Kaplana sprawdza się niemalże bezbłędnie. Większych wątpliwości nie dostarcza również temat przewodni, który zachowany został w klasycznym duchu jako epicka fanfara kojarzona z heroicznym czynem głównych bohaterek. Oparcie całości partytury na tym solidnym fundamencie przyniosło wymierne efekty, choć z drugiej strony można żałować, że kompozytor nie pokusił się o jakiś mocny kontrargument dla głównego antagonisty. Jest to niestety ten element, który najczęściej umyka odbiorcy mierzącemu się z filmem Kaplana. Być może wrażenie potęguje fakt, że jak na ówcześnie panujące standardy Goldsmith nie popisał się wylewnością jeżeli chodzi o ilość skomponowanego materiału. Ponad 40 minut filmu pozostaje bez żadnego argumentu muzycznego, co poniekąd wpływa na pogorszenie odbioru widowiska jako całości. Czy natomiast wpływa na jakoś odbioru w oderwaniu od sfery wizualnej?



Tutaj panują różne opinie. W moim odczuciu ścieżka dźwiękowa do Wysrzałowych dziewczyn, to kolejne wpisujące się w standardy Goldsmitha rzemiosło, które ma prawo, choć nie musi zainteresować indywidualnego odbiorcę. Godzinny czas prezentacji na specjalnie wydanym, limitowanym do 3 tysięcy egzemplarzy soundtracku od La-Li, wydaje się dosyć przystępny, ale i tutaj można dzielić włos na czworo. Problem stanowi bowiem względna monotematyczność materiału i stosunkowo słaba oryginalność, która sprawia, że co chwilę czujemy się jakbyśmy przerabiali powtórkę z rozrywki. Wśród całej gamy utworów zawartych na krążku La-Li wyszczególnić można właściwie tylko kilka, które zapadają w pamięć na dłuższy czas.


Z pewnością nie będzie to otwierający płytę temat główny zaprezentowany w lirycznej, trochę sielankowej dosłownie. Utwór John w romantyczny, dosyć przewrotny sposób interpretuje obrazek z życia damy lekkich obyczajów. Następujące później wydarzenia skutecznie podważają ten wizerunek, czego Goldsmith postanowił nie zilustrować muzycznie. Decyzja jak najbardziej słuszna, gdyż napięcie kumulowane przez tych kilka minut skutecznie rozładowane zostaje w scenie brawurowej ucieczki, w której kompozytor prezentuje nam patetyczną, najbardziej przemawiającą do odbiorcy wersję tematu przewodniego. Rytmiczna melodia angażująca do wytężonej pracy całą orkiestrę, a okraszona charakterystycznymi dla tego typu ilustracji tamburynami, będzie jeszcze niejednokrotnie powracała na całej długości albumu. Może nie w tak hurra-optymistycznej wersji, z równie heroicznym wydźwiękiem, ale na pewno w tempie i aranżacjach dobrze odnajdujących się w motoryce akcji. Przykładem może być tu dostojne Witch Way próbujące uchwycić majestat niesamowitej przestrzeni rozpościerającej się przed podróżującymi głównymi bohaterkami. Trochę więcej swobody wniesie dynamiczne Jail Brake oraz liryczne, nie stroniące od lekkiego mickey-mousingu, The Guests i Welcome To My Home. Jest to również okazja do wyprowadzenia liryki uwypuklającej relacje na tle uciekających dziewczyn… Również rodzącego się uczucia pomiędzy prostytutkami, a Williamem oraz Joshem. Owa liryka opiera się na drugim kluczowym temacie kompozycji, przypominającym „prototyp” późniejszego sielankowego motywu ze star trekowej wioski Ba’ku.



Jak już wspomniałem wyżej, Jerry Goldsmith bardzo często korzysta z typowej dla siebie, siermiężnej elektroniki, a dokładnie z samplowanych „płaskich” uderzeń perkusyjnych. Nie bez powodu zresztą. Z jednej strony oddaje ona przestrzeń miejsca toczącej się akcji, z drugiej jest świetnym środkiem do zachowania motoryki akcji, gdzie tytułowe dziewczyny mierzą się z okrutnym Kiddem Jarrettem. Dorzucane do tego zestawu fortepianowe frazy tworzą klimatyczne, choć doskonale znane nam z poprzednich projektów Goldsmitha, środowisko muzycznej akcji. Przykładem może być tu Ambush, które nie wnosi niczego nowego do warsztatu Amerykanina. Mimo tego jest to kawał dobrze skonstruowanej muzyki, która nie tylko świetnie odnajduje się w swojej rzeczywistości filmowej, ale angażuje również uwagę słuchacza. Trochę trudniej docenić utwory ukierunkowane na budowanie napięcia, opisywanie mniej żywiołowych fragmentów filmu, ale które z pewnością nie są pozbawione chociażby krzty dramaturgii. Przykładem może być tu Return To The Fold oraz Don’t Hurt Me przywołujące na myśl inne westernowe prace Goldsmitha. Troszkę bardziej „szorstka” od elektronicznego brzmienia wydaje się końcówka albumu zdobiąca finalny pojedynek między Kiddem a Cody (No Bullets). Po tej thrillingowej, aczkolwiek nie stroniącej do dramaturgii konfrontacji przechodzimy do bardziej ciepłego w wymowie grania (My Land – End Credits). Finał filmu to klasyczny happy end z serią pożegnań, gdzie Goldsmith powraca do przygodowej atmosfery narzucanej na początku albumu. Pod napisy końcowe podprowadza nas więc charakterystyczna fanfara, po której przypominamy sobie liryczny temat czterech kobiet.



Wystrzałowe dziewczyny to ostatni akcent Jerry’ego Goldsmitha w kinie westernowym. Długie lata aktywności na tym polu dały mu szeroki wachlarz możliwości do rozwoju swojego warsztatu. Nie traktowałbym jednak tej partytury jako wisienki na wcześniej sporządzonym torcie. Owszem, odwołuje się ona częściowo do bogatej tradycji filmu rozgrywającego się na Dzikim Zachodzie, ale nie sanowi jej esencji. Bad Girls to rzemiosło wpisujące się w ówczesne standardy Goldsmitha, które jak zwykle świetnie radzi sobie z materią filmową, ale poza nią stanowi tylko niezobowiązującą przygodę. Przygodę, której od czasu do czasu warto dać się porwać.

Najnowsze recenzje

Komentarze