Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Goldsmith

Baby: Secret of the Lost Legend

(2008)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 02-09-2016 r.

Dobry pomysł to nie wszystko. Trzeba także zadbać o odpowiednią otoczkę fabularną i wykonawczą, co pokazuje przykład dwóch filmów nawiązujących do podobnej tematyki. W ten sposób nawet wtórny Jurassic Park odwołujący się do krążących w popkulturze opowieści mógł cieszyć się olbrzymim sukcesem finansowym. Czemu podobnych emocji nie wzbudzał zrealizowany niespełna dekadę wcześniej Baby: Secret of the Lost Legend? Problem nie leżał na pewno po stronie technicznej – w oparciu efektów specjalnych na skomplikowanej mechatronice, która nawet u współczesnych odbiorców może budzić niemały podziw. Zawiodła tutaj niezbyt ujmująca historia młodego małżeństwa, Susan i George’a, którzy przebywając na ekspedycji w centralnej Afryce natrafiają na ślad dinozaurów. Sielankowe życie trójki brontozaurów zakłóca chciwy naukowiec, dr Eric Kiviat, pragnący poddać gruntownym badaniom nietuzinkowe znalezisko. W wyniku batalii ginie najstarszy samiec, matka zostaje pojmana, a młode (nazwane ”Baby”) ucieka wraz z Susan i Goergem Loomis. Jest to punkt wyjścia do zawiązywania się ścisłej relacji między trójką „bohaterów”. Dziecinna opowiastka? No nie do końca… Finansowane przez Disneya widowisko docelowo nie było przeznaczone dla najmłodszych. Wypełnione brutalnymi scenami i śladową ilością erotyki, zrealizowane zostało pod szyldem nowo powstałej subwytwórni, Touchstone Pictures, mającej przejmować właśnie tego typu projekty. Film Billa Nortona nie wzbudził jednak większych emocji wśród ówczesnych odbiorców, przynosząc tylko minimalne zyski. Mimo tego, dla kompozytora zajmującego się oprawą muzyczną, Baby okaże się jednym z ważniejszych projektów w całej jego karierze.



Jerry Goldsmith wskakiwał na ten pędzący wózek w najlepszym dla siebie okresie twórczym. Mając Oscara na koncie i niezliczone ilości świetnych partytur docenianych nie tylko przez krytyków i ale i coraz szersze grono miłośników muzyki filmowej, podszedł do historii o młodym dinozaurze, jak do filmu łączącego wiele gatunków: romans, przygodę, fantastykę i swoistego rodzaju dokument ukazujący życie rdzennych mieszkańców Czarnego Lądu. Co ciekawe, wszystko to odbywało się w kontekście największego zafascynowania elektronicznymi formami muzycznego wyrazu. W ten sposób nawet najbardziej wydumane opowieści o szerokim spektrum emocji dawały sposobność do licznych eksperymentów w łączeniu tradycyjnych, organicznych form, z syntetycznymi teksturami. Baby: Secret of the Lost Legend idealnie wpisuję się w panoramę ustawicznego poszukiwania nowych brzmień, jakie prowadzone było u Goldsmitha w pierwszej połowie lat 80. A gdy do tego wszystkiego dorzucimy jeszcze dosyć spójną narrację i łatwo nawiązującą kontakt z odbiorcą tematykę… Czegóż chcieć więcej?

Ścieżka dźwiękowa Goldsmitha jest de facto jednym z najmocniejszych elementów widowiska, co paradoksalnie niekoniecznie idzie docenić już na początku wątpliwego dzieła Nortona. Pierwsze dwadzieścia minut stoi bowiem pod znakiem zawiązywania się fabuły bez jakiejkolwiek ingerencji ze strony autora oprawy muzycznej. Dopiero pierwsze wzmianki o legendarnym stworzeniu zamieszkującym tropikalne lasy nieśmiało wprowadza nas w arkany muzycznych koncepcji Goldsmitha. Ale i tutaj panuje jeszcze swoistego rodzaju powściągliwość w wyrażaniu emocji, w przytaczaniu fragmentów głównej tematyki i budowaniu szeroko pojętej narracji muzycznej. Kompozytor wprowadza nas w fantastyczny świat brontozaurów przez pryzmat zamieszkujących puszczę tubylców, dlatego też pierwsze minuty ścieżki dźwiękowej wypełnione są quasi-etnicznymi stylizacjami. Dopiero pierwszy kontakt z tytułowym dzieckiem uwalnia całą paletę emocji kryjących się w świetnie zarysowanej tematyce. Od tego momentu ścieżka dźwiękowa będzie niemalże nieodłącznym towarzyszem przygód młodego małżeństwa wplątanego w dramatyczne losy prehistorycznych stworzeń. Goldsmith czyni dosłownie wszystko, by opowiadaną tu historię zaszczepić w wyobraźni widza. Służą temu barwne orkiestracje wzbogacane elektronicznymi teksturami. Dosyć subtelnymi, choć wyraźnie odciskającymi swoje piętno na charakterze ścieżki dźwiękowej. W całościowej architekturze kompozycji da się natomiast odnotować kilka dosyć innowacyjnych zabiegów, które na stałe wejdą do warsztatu Amerykanina.

Obok tak ciekawej pracy nie sposób więc przejść obojętnie. Mimo tego, w momencie premiery filmu na rynku nie pojawił się żaden soundtrack eksponujący chociażby w sposób symboliczny elementy tej partytury. Dopiero w roku 2007 nakładem Intrada Records światło dzienne ujrzało kompletne wydanie tej ścieżki dźwiękowej. Limitowany do trzech tysięcy egzemplarzy nakład rozszedł się w błyskawicznym tempie tworząc olbrzymie pole do cenowych spekulacji na rynku wtórnym. Czy zatem deficytowy produkt wart jest horrendalnego wydatku ze strony statystycznego miłośnika muzyki filmowej? Nie do końca. Z perspektywy arcybogatej twórczości Goldsmitha, Baby jawi się jako pewnego rodzaju ciekawostka po wysłuchaniu której można przejść do porządku dziennego. 53-minutowy soundtrack to intrygujące słuchowisko, aczkolwiek pozbawione bożej iskry pozwalającej podchodzić doń z większym namaszczeniem.

Być może część winy leży po stronie dosyć topornego wprowadzenia w tę ścieżkę. Wprowadzenia stawiającego przed nami stonowaną, owianą nutką tajemniczości i etnicznego wydźwięku, ilustrację. Niespełna minutowy The Sketch intonuje co prawda temat przewodni przypisany rodzinie brontozaurów, ale w zabarwieniu przypomina on bardziej motyw grozy, aniżeli ciepłą, liryczną wizytówkę, jaką się stanie po zapoznaniu widza z tymi stworzeniami. W dosyć chłodnym, suspensowym niekiedy tonie utrzymana jest oprawa do sceny osaczenia podróżników przez afrykańskich tubylców (The Visitors). W miarę przekonywania się co do pokojowych zamiarów mieszkańców dżungli, kompozytor porzuca budowanie napięcia, skupiając się na kulturowym wymiarze relacji między przybyszami a buszmenami. Trzy sztandarowe utwory uwalniają tu cały arsenał środków i zabiegów, do jakich uciekał się będzie Goldsmith w racjonalizowaniu miejsca toczącej się akcji. Obok charakterystycznych perkusjonaliów najbardziej znamiennym jest „rozrzucony” po panoramie stereo odgłos ptaków, niejako wdzierający się w diegetyczną wymowę sfery audytywnej. Zespalanie samplowanych elementów z rzeczywistością filmową najlepiej sprawdza się w utworze The Search, gdzie rolę orkiestry ogranicza subtelne uwypuklanie emocji lub nakreślanie slapstickowego tonu wypływającego z komicznych zachowań tytułowego „dziecka”.



Właśnie w takim duchu stworzony został temat przypisany młodemu brontozaurowi. Jest to właściwie jedyna płaszczyzna, na której można w ciemno odgadnąć Disneyowską wymowę partytury. Przyjemny, oparty na instrumentach dętych drewnianych, motyw, daje się już poznać w utworze The Family, aczkolwiek w miarę nawiązywania relacji między dinozaurem, a Loomisami, do głosu dochodzić będzie coraz więcej mickey mousingowych zabiegów rozszerzających paletę barw. Najlepszym przykładem są najcieplejsze w wymowie utwory: The Tent oraz Dragon Breath, gdzie nie sposób nie docenić chemii panującej między żywym instrumentarium, a elektronicznymi teksturami. Pod wieloma względami może to przypominać równie idylliczne nastroje w jakie Goldsmith ubierał kilka miesięcy wcześniej sympatycznego Gremlina, Gizmo.

Tę muzyczną sielankę poprzedzają jednak dosyć dramatyczne wydarzenia odsłaniające przed nami potencjał muzycznej akcji (Dad). O sile wyrazu takowej przekonujemy się jednak dopiero pod koniec filmu, kiedy główni bohaterowie przy wsparciu tubylców dokonują „ekstrakcji” samicy więzionej przez dr Kiviata. Rozpoczynany dosyć skrajnym pod względem emocjonalnym The Jump, w miarę progresu fabularnego prowadzi nas do cięższych w wymowie akcyjniaków. Nie bez powodu kojarzyć się mogą z popełnionym kilka tygodni później Rambo 2, a w sprzężeniu z tematem przewodnim stworzą formułę, na której oprze się w późniejszych latach ścieżka dźwiękowa do Congo. Właśnie temat przewodni dinozaurów jest tutaj motorem napędzającym wartką i nie stroniącą od ciekawych orkiestracji akcję. Punktem kulminacyjnym jest The Rescue oparte na charakterystycznej rytmice tożsamej z wieloma innymi pracami Godsmitha. Natomiast wieńczącym widowisko, siedmiominutowym Just A Legend, prześlizgujemy się przez całą paletę melodycznych i emocjonalnych barw kształtujących ścieżkę dźwiękową do Baby: Secret of the Lost Legend.

Jakkolwiek intrygująca pod względem konstrukcyjnym nie byłaby ta partytura, to jednak w ostatecznym rozrachunku nie powala na kolana w takim stopniu, jak inne highlighty Goldsmitha z połowy lat 80. Secret of the Lost Legend to bez wątpienia dobre słuchowisko, wiele mówiące o warsztacie amerykańskiego kompozytora. I przy innych warunkach dostępności do albumu soundtrackowego nie miałbym większych oporów w nakłanianiu do zakupu. Jednakże póki co krążek od Intrady niech pozostanie w sferze mokrych snów „rasowych” kolekcjonerów i hardokorowych miłośników twórczości Goldsmitha.


Najnowsze recenzje

Komentarze