Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Joseph LoDuca

Ash vs Evil Dead

(2015)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 29-01-2016 r.

Era kinowych remake’ów odchodzi powoli do lamusa. Na jej miejscu wyrasta kolejny proceder przenoszenia znanych i cenionych treści, tym razem na małe ekrany. Dla producentów jest to wygodne, bo wiąże się z mniejszym ryzykiem finansowej klapy, ale dla widza… Cóż, przykłady Total Recall, Minority Report i Scream dobitnie świadczą o wątpliwej jakości owego przedsięwzięcia. I w momencie, gdy traciłem już wiarę w sens tworzenia takich periodyków, na horyzoncie pojawił się Ash vs Evil Dead.

Któż nie zna kultowego filmu Sama Raimiego pod wymownym tytułem Martwe zło (The Evil Dead)? Nakręcony za kilkaset tysięcy dolarów pół-amatorski obraz, stał się początkiem iście groteskowej trylogii. Cóż z tego, że na początku nie spędzała ona snu z powiek ówczesnej widowni, skoro przez dekady zdołała urosnąć do miana klasyku jawnie naigrywającego się ze standardów gatunku. Czy można więc winić twórców, w tym i Raimiego, że chcieli skorzystać na nastrojach fanów? Reżyser najwyraźniej nie do końca wiedział z której strony ugryźć problem, dlatego więc usunął się w cień asystując tylko przy produkcji remake’u Evil Dead z 2013 roku. Choć film Fede Alvareza przyniósł konkretne zyski, to w szerszym ujęciu okazał się artystyczną klapą. Wszystko za sprawą zbyt poważnego tonu, w jakim filmowcy ukazali krwawe przygody piątki przyjaciół. Kończąc więc ten średnio udany eksperyment, Sam Raimi postanowił wrócić na stare śmieci i wyprodukował serial oparty na dalszych losach głównego bohatera trylogii. Mamy więc podstarzałego Asha – wielkiego życiowego przegrywa z przerośniętym ego. Pewnego dnia, będąc na „bombie”, przez przypadek budzi dawno uśpione demony. Wraz z dwójką znajomych, Pablo i Kelly, wyrusza więc w niebezpieczną podróż w celu zniszczenia demonicznej księgi – sprawcy całego zamieszania. Dziesięcioodcinkowy periodyk oparty na schematach i gagach znanych nam przecież z filmowej trylogii okazał się strzałem w dziesiątkę. Te krótkie, dwudziestominutowe epizody składają się na jedną historię, która wciąga, bawi, ale i brzydzi hektolitrami przelewanej krwi. Wszystko to spotkało się z zaskakująco dobrym przyjęciem zarówno ze strony widzów, jak i krytyki. Nie dziwne więc, że jeszcze podczas emitowania pierwszego sezonu ogłoszono prace nad kontynuacją serii.

Również nie powinien dziwić wielki „come back” twórcy ilustracji do oryginalnej trylogii. Wszak Joseph LoDuca nie mógł przejść obojętnie wobec serii, która na początku lat 80-tych zdefiniowała jego filmową karierę. Choć od tamtego czasu minęło już ponad 30 lat, kompozytor w dalszym ciągu doskonale odnajduje się w tej nietuzinkowej rozrywce. Znajdując złoty środek między sytuacyjnym slapstickiem, a istnym gore, w gruncie rzeczy wykonywał bardzo tuzinkową robotę. Bo o ile aktorzy i sytuacje, w jakich się oni znajdują mają prawo przemawiać mniej poważnym tonem, to trudno byłoby wymagać od ścieżki dźwiękowej, by wyśmiewała lub podważała filmową treść. Owszem, zdarzają się bardziej swobodne sceny, które otrzymują stosowną oprawę. Ale jako ostoja klimatu grozy, ilustracja Amerykanina wielokrotnie stawać musiała w sprzeczności z absurdami Martwego zła. Idealnym tego przykładem jest świetna partytura do trzeciej części filmowej trylogii – Armii Ciemności. Czy dwadzieścia lat po tym sukcesie Joseph LoDuca powrócił z równie emocjonującą kompozycją?

Pod tym względem można czuć lekki niedosyt. A wszystko za sprawą niezbyt sprzyjających warunków do wyprowadzania polichromatycznej i egzotycznej ilustracji, choć i tu zdarzają się wyjątki. LoDuca odciął się więc od przeszłości, ale nie od klasyki gatunku, czego przykładem jest już pierwsza scena pilotowego odcinka. Pokutujące w kinie grozy schematy odtwarzane są tutaj z iście wirtuozerską pedanterią. Mimo tego nie brakuje tu również wielu nowinek, ot chociażby, jak wypełniona elektroniką faktura muzyczna, czy snujące się w tle gitary elektryczne. Rzecz jasna nie mogło zabraknąć kilku melodii przypisanych poszczególnym bohaterom. Swój temat otrzymuje więc Ash, towarzysząca mu młodzież, ale i Amanda uganiająca się za tymi domorosłymi pogromcami demonów. Etnika? Proszę bardzo! Na pewno nie zabraknie jej w skojarzeniu z ekscentrycznym wujem Pablo… Jest to więc kompozycja, która poza swoimi podstawowymi wartościami ilustracyjnymi ma też ambicję, by zaistnieć w świadomości widza jeszcze na długo po zakończonej przygodzie z serialem.


Na szczęście żyjemy w czasach, kiedy spełniane są nawet najbardziej wydumane zachcianki soundtrackowego geeka. Dlatego też żaden miłośnik kompozycji Amerykanina nie musiał czekać w nieskończoność na publikację stosownego krążka. Mniej więcej w połowie emisji pierwszego sezonu w katalogu Varese Sarabande pojawił się rzeczony album. Zamieszczone tam 22 utwory miały być highlightami z wszystkich 10 epizodów periodyku, zaprezentowanymi w dosyć optymalnym, niespełna 55-minutowym czasie prezentacji. Brzmi zachęcająco? Też tak sądziłem do momentu, kiedy po raz pierwszy przesłuchałem ów soundtrack. Okazało się, że muzyka, która czarowała w skojarzeniu z obrazem nie ma już tak dużej siły wyrazu w oderwaniu od filmowej rzeczywistości. No i jeszcze te ustawicznie popełniane klisze…



Dosyć klarownie przedstawia to utwór Sheet Show / Main Title, którym rozpoczynamy naszą przygodę zarówno z serialem, jak i soundtrackiem. Charakterystyczna zabawa smyczkami, budowanie napięcia i uwalnianie go dynamicznymi zrywami orkiestry. Demoniczne i anielskie wokale, kreowanie złudnej melancholii za pomocą skrzypcowych solówek i wiele, wiele innych zabiegów typowych dla kina grozy. Cztery minuty atonalnego, trzymającego w napięciu grania wieńczone jest lekko dysonującą fanfarą stanowiącą ilustrację do czołówki serialu. I jeżeli utwór ten nie zniechęci was do dalszego odkrywania materiału, to jest szansa, że przebrniecie przez cały album bez większego poczucia zmarnowanego czasu. Na pewno pomocne okażą się bardziej stonowane, zanurzone w smutnej liryce, utwory. Jednym z moich ulubionych na krążku Varese jest Linda / Where It Began żywo przemawiający warsztatem Christophera Younga. Dosyć interesującym jest również Deer Amanda / Shut Up Linda. Niemniej jednak pierwszy kwadrans obcowania z tym albumem stoi pod znakiem klasycznego, horrorowego grania.

Dosyć dużym zaskoczeniem może się więc wydawać gitarowe The Handyman Can’t. I właśnie w tym miejscu po raz pierwszy stykamy się z motywem tytułowego Asha. Choć nie będzie on stałym rezydentem na krążku od Varese, to jednak na końcu tracklisty napotykamy półtoraminutową suitę poświęconą temu właśnie bohaterowi. Obok bardziej dostojnego wykonu opatrzonego chóralnymi wstawkami (jakże mocarnymi!), nie mogło również zabraknąć odgłosu ulubionego narzędzia pracy Asha – piły mechanicznej.

Jak już wyżej wspomniałem, soundtrack rozkręca się bardzo powoli. Ale gdy już wykolei się ze sztywnych torów ilustracji kina grozy, to klękajcie narody! Takiej zmiany nastroju nie będzie się spodziewał żaden przypadkowy odbiorca. Usłyszy bowiem quasi-meksykańskie brzmienia ( Soave Pablo / She Got Him), spaghetti-westernowe parafrazy (Adios, Tio Brujo) i wiele innych fragmentów podkopujących tak misternie budowany klimat. Jest to oczywiście wypadkowa pracy nad dwoma odcinkami, których akcja rozgrywa się w domostwie ekscentrycznego wuja Pablo. Kiedy bohaterowie opuszczają to miejsce, ścieżka dźwiękowa wraca do punktu wyjścia… No może nie do końca, gdyż zacieśniająca się więź między Ashem, a dwójką młodych współtowarzyszy daje sporadyczne okazje do wyprowadzania prowizorycznej liryki. W ostatecznym rozrachunku wygrywa jednak muzyczna groza, która z każdą minutą zaczyna coraz śmielej przemawiać elektronicznymi środkami wyrazu. Najmniej inwazyjny fragment albumu prowadzi nas do ilustracji finalnej konfrontacji rozgrywającej się w doskonale znanej nam leśnej chatce. Rozpoczynana utworem Ritual ciągnie się przez serię ciężkich w obyciu utworów, by w końcu doczekać się swojego finału w wymownym, chóralnym Without Evil There Is No Good.



I tak oto dotarliśmy do konkluzji, z której jasno wynika, że Ash vs Evil Dead, to przede wszystkim dobre rzemiosło. Jest to świetnie sprawdzająca się w warunkach filmowych praca, która w oderwaniu od wizualnego kontekstu traci część swojej magii. Dorzucając do tego multum klisz, jakie są tu popełniane, nasuwa się pytanie, czy w ogóle warto sięgać po rzeczony album? Na pewno będzie to miły dodatek dla fana serialu lub miłośnika twórczości Josepha LoDuci (o ile takowi w ogóle istnieją). Ale czy w świetle konieczności sprowadzania tego krążka ze Stanów Zjednoczonych i ciągle drożącego dolara będzie to dobra inwestycja? Niech każdy odpowie sobie na to pytanie indywidualnie.

Najnowsze recenzje

Komentarze