John Williams

Angela’s Ashes (Prochy Angeli)

(1999)
Angela’s Ashes (Prochy Angeli) - okładka
Tomek Rokita | 18-03-2008 r.

Nagrodzona Pultizerem na poły autobiograficzna powieść Franka McCourta pt. „Prochy Angeli” jest chyba najbardziej znaną obok „Wyznań Gejszy” literacką inspiracją Johna Williamsa. W 1999 roku książkę sfilmował Alan Parker, reżyser wielu ważnych we współczesnej kinematografii światowej dzieł („Fame”, „Ptasiek”, „The Wall”, „Harry Angel”). Historię irlandzkiej rodziny powracającej z powodu finansowych problemów z Ameryki do Irlandii, jej wzloty i upadki, trud i życiowy znój, zaklął w ubrudzone, realistyczne zdjęcia Michaela Seresina oraz wsparł emocjonalną muzyką Williamsa. Partytura ta wpisuje się do grupy ciężkich kompozycji dramatycznych maestro, pokroju „Urodzonego czwartego lipca” i „Listy Schindlera”. Napisana została również w okresie przeobrażenia twórczości Williamsa ku muzyce bardziej wysublimowanej emocjonalnie i restrykcyjnej. „Prochy Angeli” są również jedną z mniej znanych pozycji w dyskografii Williamsa, mimo że ścieżka ta była nawet nominowana do Oscara.

Kompozycja ta, mimo swoich niepodważalnych, muzycznych zalet, uwidacznia na wydaniu płytowym niestety również i wady, być może decydujące o trudnym odbiorze akurat tej partytury Williamsa oraz jej małej popularności. Z pewnością najbliżej jej do mroczno-dramatycznych i trzymających w napięciu „Uśpionych”, niemniej rola muzycznego napięcia została w tym przypadku zastąpiona przez refleksję, a momentami przez ciepło i wysublimowane piękno. Praca sprytnie złożona jest (świadcząc o wysokim warsztacie twórcy) z przynajmniej trzech głównych melodii/mikro-tematów. Główny temat stanowi emocjonalnie szarmancka i zdecydowanie najpiękniejsza melodia, oparta o szerokie brzmienie orkiestry, często w asyście delikatnego fortepianu. Drugi mikro-temat zbudowany jest z wznoszącej skali i przeważnie akcentuje dramatyczne wejścia pozostałych tematów. Temat główny nr 3 jest wizytówką muzyki dramatycznej, wsparty intensywnością smyczkowego zastępu i przypomni nam z pewnością melodie typu adagio znane z „Urodzonego(…)” jak i „Siedem lat w Tybecie” czy „Monachium”. Każdy z osobna pełni funkcję autonomiczną, wykorzystywany na całej długości soundtracka, jak i razem bezbłędnie się przenikając, tworząc zgrabne kombinacje na przestrzeni utworów. W końcu, idealnie skompilowane zostały pod dwie znajdujące się na albumie suity w formie wykonań koncertowych (utwór pierwszy i ostatni). I jednocześnie są to również dwa najlepsze, podsumowujące wydanie fragmenty, choć nie można nie wspomnieć o takich hitach jak Angela’s Prayer bądź walcowy, momentami pasjonujący Plenty of Fish and Chips in Heaven

Poza wspomnianymi aranżacjami koncertowymi i kilkoma silnymi prezentacjami tematów, score Williamsa jest smutny i skryty. Pod płaszczem nostalgicznego underscore’u uwagę zwrócą tematyczne rozwinięcia, na przemian zaaranżowane na partie solowe. Williams skorzystał tutaj z talentu wykonawców, z którymi wcześniej współpracował chociażby w swoich klasycznych przedsięwzięciach. Swoisty „kwartet” stanowią wiolonczela Steve’a Erdody’ego, obój Johna Ellisa (z tą dwójką kompozytor będzie współpracował później przy „Monachium”), harfa JoAnn Turovsky oraz stały jego kompan – pianista Randy Kerber. Podobać się może zarówno klasyczny, wywołujący chłód i nostalgię fortepian jak i ocieplające smutny wydźwięk muzyki, piękne brzmienia oboju i harfy, przywołujące wspomnienia „E.T.” czy spokojnych momentów „Far and Away”. Co najbardziej istotne, instrumenty te nigdy nie giną pod natłokiem orkiestrowego tła. Williams daje im czas oraz prominentne miejsce w dźwiękowej przestrzeni partytury (zasługujący na pochwałę montaż nagrania). Co zrozumiałe – z zyskiem dla słuchacza.

Solówki zdają się być bardzo jasnym punktem „Prochów Angeli” a w czym tkwią jej problemy? Mimo, że muzyka skomponowana przez Amerykanina z technicznego punktu widzenia stanowi sobą klasę światową, jej prezentacja na albumie niestety nuży… Problemem jest monotonia. Prawie każdy z utworów działa jako kolejna aranżacja tematu, tyle że w trochę innej formie i kombinacji instrumentalnej. Wydaniu brakuje momentów, w których muzyka mogłaby się oderwać od swojej przewidywalności w postaci kolejnych prezentacji ociekających smutkiem i melancholią, tych samych wciąż tematycznych rozwinięć. Takimi nielicznymi przykładami są zabawne pizzicato w My Dad’s Stories, typowo williamsowskie scherzo z Delivering Telegraphs czy impresja na harfę w The Lanes of Limerick. Muzyka jest stale mega-poważna, meandrująca, by nie powiedzieć przygnębiająca. Zawsze dramatycznie i emocjonalnie piękna i zaangażowana, ale efekt jest taki, że całość zaczyna się zlewać w jedno, zaczynając niebezpiecznie uciekać w stronę tapety, gdy nie ma zbytniej różnorodności pomiędzy kolejnymi fragmentami. Znacznie cięższa gatunkowo „Lista Schindlera” posiadała tą różnorodność, w „Prochach Angeli” jej troszkę brakuje. Dodatkową przeszkodą w tym kontekście może być także długość albumu sięgająca godziny, a szczególnie druga jego połowa, gdzie przeważać zaczyna muzyka bardzo subtelna, nad którą trzeba się dość dobrze skupić, w przeciwieństwie do początku albumu, bardziej naszpikowanego dramatycznymi punktami kulminacyjnymi.

Nie chciałbym aby zmyliła Was drodzy czytelnicy ta wiązanka wad, którą powyżej przedstawiłem – „Prochy Angeli” to score niewątpliwie niebanalny, wspaniale zagrany i emocjonalnie angażujący. Jest miejsce na wszystkie elementy wysokiej klasy muzyki dramatycznej i tego w istocie podważyć nie można. Praca Williamsa jest bardzo dojrzała, elegancka, z wieloma przebłyskami geniuszu. Z pewnością nie jest to muzyka na każdą okazję i ‘działała’ będzie skuteczniej przy odpowiednim nastroju słuchającego. Absolutnie nie można jej słuchać w tle, bez skupienia, bez poświęcenia uwagi przynajmniej świetnemu nagraniu i znakomitym partiom solowym. Muzyka to do smakowania, a jak wiemy, w czasie posiłku nie powinno się zaprzątać uwagi niczym innym jak nim samym… . Soundtrack został wydany po obu stronach Atlantyku w dwóch wersjach. Możemy chyba nazwać się szczęściarzami, ponieważ nasi koledzy z zachodniej jego strony otrzymali muzykę, nad którą nagrano czytane przez Andrew Bennetta fragmenty powieści McCourta. W wydaniu europejskim nic takiego nie zagłusza na szczęście partytury Williamsa. Istnieje również wydanie z okładką z chłopcem wystawiającym język (taką wersję właśnie posiadam). Znalazły się też tutaj, troszkę w stylu albumów Thomasa Newmana, dwa króciutkie fragmenty piosenek źródłowych (ze specjalnym „przyszumieniem”), które są zgrabnym dodatkiem i z pewnością nie psują odbioru tego bardzo klasycznie popełnionego dzieła.

Najnowsze recenzje

Komentarze

Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.