Jest to historia, jakich w kinie sensacyjnym przerabialiśmy już wiele. W akcji terrorystycznej ginie narzeczona Michta Rappa. Opętany obsesją zemsty, spędza kilka lat na intensywnym treningu i próbie wejścia w struktury zamachowców. Zauważony przez CIA, wkrótce zostaje zwerbowany do specjalnej grupy operacyjnej pod opieką Stana Hurley’a, zajmującej się wykrywaniem i niwelowaniem zagrożenia terrorystycznego. Kiedy na celowniku pojawia się handlujący bronią jądrową były uczeń Hurley’a, Rapp będzie musiał wybierać między żądzą zemsty, a celem misji. Nawet tak banalnie zarysowany scenariusz w rękach odpowiedniej osoby mógłby zaowocować solidną porcją świetnie zrealizowanej rozrywki. Ale w rękach niezbyt doświadczonego reżysera, Michaela Cuesta, American Assassin stał się tylko kolejnym, wątpliwej jakości widowiskiem, w którym nawet hollywoodzka gwiazda, Michael Keaton nie ma prawa błyszczeć. Kilka żenujących scen (m.in. handlu plutonem na warszawskim rynku, wtf?!) skreśliła ten obraz z grona godnych zapamiętania po wyjściu z sali kinowej. Czy podobny los spotkał ilustrującą go ścieżkę dźwiękową?
Pod wieloma względami tak. Gdy weźmiemy pod uwagę rolę, jaką muzyka skonstruowana przez Stevena Price’a pełniła w tym filmie, to nie powinna dziwić względna obojętność statystycznego odbiorcy. Poza kreowaniem odpowiedniego, minorowego nastroju i dynamizowaniem scen akcji, kompozycja młodego laureata Oscara nie wyróżnia się niczym szczególnym. Z pewnością na taki, a nie inny odbiór miał wpływ jeszcze jeden czynnik – nieustannego poczucia, że gdzieś już mieliśmy to okazję usłyszeć.
Ano mieliśmy. Gdy weźmiemy na warsztat poprzednie, hollywoodzkie prace Price’a (a było ich raptem kilka), wtedy zauważymy pewien niepokojący schemat postępowania, w jakim zdaje się ustawicznie zamykać kompozytor. Abstrahując od specyficznych orkiestracji i sposobu wykorzystania sekcji smyczkowej, która co rusz przypominać będzie analogiczne zabiegi z Grawitacji, to właśnie elektronika wydaje się tym najmniej rozwojowym elementem jego warsztatu. Raz zaprogramowane syntezatory zdają się odtwarzać ciągle te same brzmienia. Fakt, że na potrzeby Assassina Price rozszerzył nieco swoją bazę. Wprowadził bowiem sporo samplowanych perkusji oraz klimatycznych synthów rodem z obszernych bibliotek Gregsona-Williamsa. Nie powinno dziwić, że w kilku fragmentach muzyka ta ociera się o charakterystyczne brzmienia Wroga publicznego, by w kolejnych wrócić już do typowych dla Brytyjczyka zabiegów. Wychodząc z kina można odnieść wrażenie, że ścieżka dźwiękowa do obejrzanego przed chwilą filmu była kompromisem między dźwiękonaśladowczym, światotwórczym sposobem poruszania się między kadrami Grawitacji, a zupełnie transparentnym tworem nastawionym głównie na budowanie nastroju i odpowiedniej bazy rytmicznej – ot jak w przypadku Suicide Squad. Owa mieszanka spływa po odbiorcy niczym woda po rynnie, co w oczywisty sposób przekłada się na ewentualną chęć (a raczej jej brak) sięgnięcia po album soundtrackowy.
Gdybym w pierwszej kolejności wybrał się do kina, zanim w moje ręce wpadł krążek wydany przez Varese Sarabande, pewnie nie zaprzątałbym sobie nim głowy. I wtedy biłbym się w piersi, ponieważ album soundtrackowy okazuje się zgoła lepszym doświadczeniem muzycznym, aniżeli schowana w cień filmowych kadrów, ilustracja. Można mieć wiele uwag do samej treści partytury, ale z układem i doborem materiału na krążek nie będę dyskutował. Wydawcy i produkujący całe to przedsięwzięcie, Steven Price, spisali się należycie. Płyta nie dłuży się w nieskończoność, nie daje wielu przestojów, ale i nie bombarduje aż nazbyt nachalną i gęsto dawkowaną akcją. Wszystko jest skrojone na miarę potencjału tej pracy i w odpowiednich proporcjach. Nie znaczy to, że przejście przez 50-minutowy album należy do najznakomitszych doświadczeń soundtrackowych tego gatunku. Kompozycja Brytyjczyka sama w sobie jest na wielu płaszczyznach pretensjonalna i tych odczuć nie zniweluje nawet najlepiej wyprodukowany soundtrack.
Może na samym początku nie odczujemy tego, aż tak bardzo, gdy wertować będziemy liryczny, owiany płaszczykiem melancholii wstęp z The Proposal. Zmiana nastroju następuje dosyć szybko, gdy błogą sielankę rajskiego kurortu przerywają zamachowcy. Tragiczne wydarzenia ilustrowane są serią atonalnych, elektroniczno-smyczkowych fraz, które wieńczy z kolei prezentacja tematu przewodniego partytury. To on stanie się fundamentem większości kawałków akcji dalszej części soundtracku. A na pierwsze jej podrygi nie trzeba będzie długo czekać. Montaż ukazujący determinację młodego chłopaka w poszukiwaniu okazji do zemsty, otrzymał analogiczny, pulsujący beat, na który nanoszone są kolejne, gitarowe aranże tematyczne. To właśnie gitara elektryczna i wszelkie jej wariacje (również ambientowe) będą filarem, na którym oprą się zarówno charakterna w wymowie, jak i sztampowa w formie, muzyczna akcja. Tylko sekcja smyczkowa zdaje się wybijać z tej podręcznikowej wręcz mieszanki muzycznej. I takie też wrażenie pozostawiają trzy najbardziej znaczące fragmenty akcji, które wybrzmiewają na soundtracku. Pierwszym z nich jest Mission Aborted. Systematycznie budowane napięcie znajduje swoje ujście w dynamicznym The Dogs, przypominającym fragmenty oprawy muzycznej do Grawitacji oraz Legionu samobójców. Od tego schematu w znacznym stopniu odstaje I Trusted You, które pod względem środków muzycznego wyrazu i ich aranżacji przypomni nam highlighty HGW z lat 90. Odrobina nostalgii i spora porcja minorowego underscore usypia naszą czujność przed najbardziej okazałym utworem American Assassin. Dziewięciominutowy Animal Spilit to nie tylko sprawnie rozpisana ilustracja finałowej konfrontacji. Również miłe dla ucha słuchowisko, do którego chce się wracać. Mniej przebojowa, ale bardziej urokliwa wydaje się końcówka soundtracku w ładnie zaaranżowanym na wiolonczelę, temacie miłosnym.
Wrażenia, jakie pozostawia po sobie ten album są co prawda dalekie od wielkiego zachwytu, ale w całym morzu podobnych tworów na pewno jest to soundtrack wart przynajmniej jednorazowej przygody. Owszem, można mieć żal do kompozytora, że nie wykorzystał szansy stworzenia czegoś ciekawszego, wyrwania się z coraz bardziej uwierającej klatki powielania sprawdzonych rozwiązań aranżacyjno-brzmieniowych. Ale do tego potrzeba czegoś nowego, bardziej inspirującego, niż średniej klasy sensacja, jaką jest American Assassin. Czas więc na zmiany. Na zmianę podejścia do swojej profesji i sposobu doboru zleceń. Tylko to uchronić może Price’a przed zepchnięciem na boczny tor w branży.