Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Curt Sobel, Jerry Goldsmith

Alien Nation (Obcy przybysze)

(2013)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 27-09-2017 r.

Im bardziej poznajemy wszechświat, tym bardziej czujemy się w nim samotni. Stąd też coraz częściej w naszej kulturze pojawiają się wizje nawiązania kontaktu z obcą formą życia. Raz przebiega on w bardziej pokojowej atmosferze, innym razem przybiera formę apokaliptycznej grozy. Wśród setek filmów prezentujących mniej lub bardziej interesujące scenariusze wydarzeń, jeden z nich wywołał we mnie nie lada konsternację. Obcy przybysze (Alien Nation), to thriller s-f, który w swojej wymowie bardziej przypomina cop buddy movie aniżeli fantastykę z prawdziwego zdarzenia. Zresztą wprowadzenie do tego świata wydaje się równie naiwne, jak późniejszy, śledczy procedural prowadzony przez dwójkę głównych bohaterów. Oto bowiem na pustyni Mojave ląduje statek z obcymi. Po miesiącach „wnikliwych” badań, zostają oni wpuszczeni na terytorium Stanów Zjednoczonych w celach integracji. Akcja filmu rozgrywa się trzy lata po rzeczonych wydarzeniach, kiedy ulice Los Angeles przypominają współczesne obrazki przedmieść Paryża. W jednej z policyjnych akcji, z rąk przybysza ginie policjant. Towarzyszący mu wówczas detektyw Matthew „Matt” Sykes, postanawia na własną rękę odnaleźć winnego tej zbrodni. Mimo nieskrywanej niechęci do obcych, zwraca się z prośbą o pomoc do jednego z nich – Sama „George’a” Francisco – a wszystko po to, aby zwiększyć swoje szanse w infiltracji środowiska. Prowadzone śledztwo zbliża obu bohaterów na tyle, aby zrewidować podejście krnąbrnego detektywa do przybyszów z obcej planety.



Brzmi znajomo? Media karmią nas takimi obrazkami nie od dziś. Powszechnie lansowana integracja międzykulturowa przypomina tutaj swoistego rodzaju parodię rzeczywistości, fantasmagoryczne przerzucenie współczesnych problemów na kanwę gatunkowej fantastyki. Trzeba przyznać, że ubranie tego problemu w szaty fabularnego kina akcji skutecznie sprzedało widowisko Grahama Bakera, otwierając tym samym furkę do realizacji telewizyjnego periodyku. Choć jego antenowa żywotność była bardzo krótka (doczekał się tylko 22 odcinków), to jednak w kolejnych latach systematycznie pojawiały się kolejne, budżetowe filmy telewizyjne, nawiązujące do podjętej w obrazie Bakera tematyki. Do dnia dzisiejszego świat zdążył już zapomnieć o czymś takim, jak Obcy przybysze, ale miłośnicy muzyki filmowej nie zapomnieli o wielu perturbacjach, jakie pojawiły się podczas tworzenia ścieżki dźwiękowej.

Pierwotnie na stanowisko kompozytora zaangażowano Jerry’ego Goldsmitha. Jako weteran gatunkowej fantastyki, wszelkiej maści thrillerów, filmów grozy i akcyjniaków, wydawał się naturalnym wyborem i gwarantem jakości finalnego produktu. W momencie podejmowania tego projektu. Jerry Goldsmith był na etapie wielkiego zafascynowania elektronicznymi formami muzycznego wyrazu. Eksperymenty na tym polu prowadzane systematycznie od połowy lat 70., dały mu duże doświadczenie i coraz większe możliwości w tworzeniu skomplikowanych, rozległych pejzaży dźwiękowych. Coraz częściej wygryzały one tradycyjne, orkiestrowe środki, ale nigdy nie zastępowały ich w zupełności. Tak było do roku 1985, kiedy na horyzoncie pojawiła się całkowicie elektroniczna Ucieczka. Trzy lata później tę samą drogę obrał Goldsmitha tworząc oprawę muzyczną do thrillera Prawo i sprawiedliwość. I wszystko wskazywało na to, że majaczący na horyzoncie Obcy przybysze, będą kolejnym, całkiem dobrze odnajdującym się w obrazie eksperymentem. Niestety nigdy się o tym nie przekonaliśmy.



Gotowa ścieżka dźwiękowa Goldsmitha wylądowała w szufladzie decydentów studia 20th Century Fox, choć fragmenty kompozycji wykorzystano w zwiastunie widowiska. Powody tej decyzji do tej pory są mgliste. Oficjalnie mówi się o niezrozumieniu przez Goldsmitha tonu, w jakim powinna przemawiać ilustracja. Zamiast skupić się na miejscu akcji – ulicach Los Angeles – kompozytor poszedł w bardziej zimne tekstury, stawiające w centrum uwagi tytułowych obcych. Jedno jest pewne. Zastępujący go Curt Sobel nie popisał się ani lepszą tematyką, ani też bardziej absorbującą treścią. Czterdziestominutowa kompozycja z wielkim trudem poradziła sobie z dźwiganiem ilustracyjnego ciężaru tego transgatunkowego widowiska. A brak pomysłów na melodykę zepchnął całą, tworzoną za pomocą elektronicznych środków wyrazu, kompozycję, na szare tło sfery audytywnej.

Nie dziwne, że przez wiele lat nikt nie zainteresował się kwestią wydania tej muzyki w formie soundtracku. Mało tego. W 2005 roku pierwszeństwo na tym polu miała mieć odrzucona ścieżka dźwiękowa Jerry’ego Goldsmitha. W ramach Varese Sarabande CD Club ukazała się limitowana do trzech tysięcy egzemplarzy, 46-minutowa kompozycja, zaprezentowana w chronologicznym układzie treści. Krążek dosyć szybko stał się białym kruczkiem na rynku kolekcjonerskim. Dlatego też miłą niespodzianką było wznowienie dokonane przez wytwórnię Kritzerland. Nie ograniczało się ono do reprintu zaprezentowanego wcześniej materiału. Ideą przewodnią była premierowa publikacja filmowej ilustracji wraz z odrzuconą ścieżką dźwiękową Goldsmitha. Na pierwszym krążku limitowanego do 1200 egzemplarzy albumu znalazła się więc kompletna, 40-minutowa kompozycja Curta Sobela, a na drugiej płycie wspomniany wcześniej reprint materiału od Varese Sarabande. Jak to wydawnictwo prezentuje się w praktyce?

Moim zdaniem całkiem interesująco. Może nie do końca pod względem treści opublikowanego na krążkach materiału, ale na pewno w kwestiach rozbieżności w podejściu do ilustrowanego obrazu. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że pod względem melodycznym wygrywa tutaj Goldsmith. Temat stworzony na potrzeby Obcych przybyszów jest prosty i aż nadto sugestywny. Modulowane dwa dźwięki całkiem sprawnie radzą sobie zarówno jako wizytówka przybyłych na Ziemię kosmitów, jak i element muzycznej akcji. Klarowna melodia wsparta rytmicznymi teksturami i kanonadą zimnych sampli nie zapisuje się może w annałach najlepszych tworów Goldsmitha, ale na pewno nie zaniża pewnego poziomu, na jakim Goldsmith nawiązywał kontakt z odbiorcą. Oczywiście z perspektywy czasu niektóre rozwiązania techniczne bardzo się zestarzały, co w przypadku całkowicie elektronicznych ścieżek Jerry’ego wydaje się najbardziej bolesne. Niemniej jednak materiału zgromadzonego na krążku słucha się dosyć przyjemnie, a czas przy nim spędzony płynie bardzo szybko. Dynamiczne akcyjniaki i utwory otulone płaszczykiem mroku, dosyć często rewidowane są przez melancholijny temat Sykesa. Pierwotnie został on skomponowany na potrzeby filmu Wall Street, ale po odrzuceniu tej muzyki, Goldsmith wykorzystał go jako liryczny motyw Sykesa w scenie ślubu. Pech chciał że i tym razem melodia nie miała okazji wybrzmieć w filmie, więc kompozytor sięgnął po nią po raz trzeci, tworząc oprawę muzyczną do Wydziału Rosja. Tym razem z powodzeniem.



Z nikłym powodzeniem natomiast próbuje skraść uwagę odbiorcy ścieżka dźwiękowa tworzona przez Curta Sobera. Zgromadzony na krążku 40-minutowy materiał, to brutalnie mówiąc tapeta rozparcelowana na trzydzieści krótkich, czasami nawet kilkunastosekundowych kawałków. Stworzona za pomocą syntezatorów muzyka jest niewolnikiem obrazu, tylko od czasu do czasu stawiając przed słuchaczem bardziej autonomiczne fragmenty. Nie będzie to bynajmniej muzyczna akcja zżerana próchnem atonalnych tekstur dźwiękowych. O wiele lepiej sprawdza się natomiast temat przewodni wpisujący się w trend tworzenia popowo-rockowych melodyjek z mała domieszką jazzu – sprawnie poruszających się po wielkomiejskiej scenerii. Zarówno ten temat, jak i melancholijna wizytówka Sykesa nie stanowią jednak mocnego argumentu w walce o uwagę odbiorcy. Tak szybko jak wybrzmiewają, znikają z naszego horyzontu, kryjąc się pomiędzy kolejnymi porcjami underscore. Jedno należy przyznać tej oprawie muzycznej. Całkiem sprawnie radzi sobie ona z opisywaniem filmowych wydarzeń, aczkolwiek nie liczmy na jakiekolwiek związane z tym „ochy” i „achy”.



Czy jest zatem jakikolwiek powód, aby sięgać po ten dwupłytowy specjał? Myślę, że wiele takich powodów znajdą zarówno fani Jerry’ego Goldsmitha, jak i miłośnicy filmu Grahama Bakera (o ile takowi w ogóle są). Choć ci pierwsi zapewne już wiele lat temu zaopatrzyli się w krążek od Varese Sarabande, a sama ścieżka dźwiękowa Sobela raczej nie jest na tyle mocnym argumentem, aby dokonywać kolejnej, drogiej inwestycji. Zresztą słaba sprzedaż małego w gruncie rzeczy nakładu albumu Kritzerland mówi sama za siebie. Jest to pozycja tylko dla wąskiego grona pasjonatów i kolekcjonerów, pedantycznie podchodzących do swoich zbiorów.

Najnowsze recenzje

Komentarze