Zbigniew Preisner to kompozytor niezwykły. Twórca który w zadziwiający sposób potrafi połączyć przeciwieństwa. Prostotę z głębią, słuchalność z artyzmem, tradycję z zaskoczeniem. W panteonie autorów muzyki do filmów niewiele jest takich postaci. Prawdziwych nonkonformistów, traktujących zawód ilustracji nie jako zleconą pracę, lecz jak sztukę. Preisner nie jest twórcą wszechstronnym. I całe szczęście. Nie pisze do filmów w których akcja kręci się wokół stworów z kosmosu, wykreowanych komputerowo mutantów, czy zabójczych pościgów na turbo – motorach. Jego partytury to przepełnione uczuciem poematy, które nie są landszaftem, lecz immanentną częścią obrazów, w których za każdym razem najważniejsze jest to co naprawdę ważne- uczucia.
Nie inaczej jest w Aberdeen. Film Hansa Petera Molanda jest swoistym europejskim kinem drogi, historią o potrzebie miłości, akceptacji, znalezieniu miejsca w świecie relatywizowanych wartości. Historią prostą, ale nie banalną. I taka jest też muzyka Preisnera. Skromna, kameralna partytura, w której nie ma wielkiej orkiestry, masywnych chórów, hollywodzkiego patosu, zimmerowskich syntezatorów. W zamian jest to czego wielu współczesnym kompozycja brakuje. Dusza. Preisner prostym językiem mówi o sprawach rudymentarnych. Fortepian Możdżera, gitara Parricellego, saksofon Głowczewskiego, zamglony głos Stiny Nordenstam subtelnie ubarwione delikatną elektroniką wystarczają by kreować opowieść. 41 minut relaksu, kojącego balsamu po ciężkim dniu pracy – oto czym jest ta płyta.
Soundtrack otwiera wspaniały temat (Aberdeen – Beginning of the Story) – wielokrotnie później przewijający się przez album w najróżniejszych wariacjach (Lovers– to najlepszy przykład). Płynny fortepian Możdżera, odrealniony głos Nordenstam rozpoczynają historię. Ponieważ Aberdeen to film drogi nie mogło zabraknąć także tematów ilustrujących podróż (Road). Jak można się było spodziewać Preisner nie napisał dynamicznego marszu, patetycznego pam, pam, pam. W zamian otrzymaliśmy mistyczny poemat podkreślający wysiłek emocjonalny jakim jest wspólna droga. Interesujące jest, że utwór pozornie nie pasuje do zimnej, lodowej pustki norweskich pejzaży, jakie obserwujemy na ekranie. I na tym polega genialność tej kompozycji. Ona nie jest tłem, lecz dodatkiem, ma wydobywać uczucia których nie widać, a nie opisywać to co każdy widzi w postaci ruchomych obrazków. Sądzę, że to właśnie słowo NASTRÓJ jest kluczowe dla całej kompozycji. Return to the Past, Night Landscapes, I Am Not Your Father, Wandering in Time and Space to najlepsze przykłady swoistej „tyranii klimatu”. Tyranii zbawiennej. Utwory te są tak wyraziste, że nie potrzebują obrazu, aby opowiadać. Takie zjawisko jest typowe dla kompozytorów europejskich, starających się wtłoczyć w swe kompozycje maksimum treści (Nyman, Tiersen, Morricone, Piovani, Buonvino, Lorenc). Bardzo często jednak zbyt wielka „nastrojowość” wiąże się z utratą słuchalności. Ścieżka przemienia się w „klimatyczny” underescore, poza filmem nie mogący funkcjonować (typowe dla wielu hollywodzkich thrillerów). U Preisnera tak nie jest. Utwory są na to zbyt wyraziste. Muzyki jest mało, ale każda ścieżka jest potrzebna, każda ma funkcje i cel. Wszystko zdaje się być zamkniętą, przemyślaną całością, trzymaną w kleszczach historii. Fortepian (Aberdeen- Piano Version), saksofon (Wandering in Time and Space), gitara (Border), nawet perkusja (Road), każdy instrument ma swoje miejsce, swoje 5 minut sławy, które nawet jeśli trwa 20 sekund zawsze jednak następuje.
Jako muzyka sama w sobie ścieżka jest wspaniała.
Niestety jest małe ale… Tak się złożyło, że na długo przed obejrzeniem filmu znałem już każdą nutę Aberdeen. Intrygowało mnie jak tak bogata w treść muzyka zostanie wykorzystana w filmie. Przyznam się, że troszkę się zawiodłem. Moland niestety rozbił niesamowitą spójność, tematyczną klamrę. Momentami odnosiłem wrażenie, że reżyser bał się tej muzyki. Bał się, że zawładnie obrazem, dlatego też utwory często są urwane, fragmentaryczne, pocięte. Czy to źle??? Nie mnie to oceniać… Europejscy reżyserzy doskonale rozumieją ile można zdziałać za pomocą ciszy. Myślę jednak, że Preisner również rozumie tą kwestię. Jego minimalistyczna muzyka, pełna przecież wrażliwości, w wielu momentach mogła tylko pogłębić film. Niestety Moland zbyt często spycha ją do zwykłej funkcji: dalekiego, rozmytego tła. Może jestem czepialski, ale to właśnie nie pozwala mi na wystawienie maksymalnej oceny…
Aberdeen nie jest dla wszystkich. Niektórych znudzi, niektórych zirytuje, ale ci którzy prawdziwie wrażliwi są na piękno, nie będą zawiedzeni. Dar którym obdarzony jest Zbigniew Preisner, to dar budzenia obrazów. Nie tylko tych filmowych (tzn. słyszę Marsz Poszukiwaczy Zaginionej Arki i pod powiekami widzę biegnącego Harrisona Forda). Nie, to coś więcej. To obrazy uczuć które ta muzyka potrafi uaktywnić. I może właśnie z tego względu trzeba sięgnąć po Aberdeen.
Niniejszy tekst jest poprawioną i uzupełnioną wersją recenzji opublikowanej na portalu www.moviemusic.pl