W licznych wywiadach towarzyszących pokazom i premierom 12 Years a Slave (polskie tłumaczenie Zniewolony) Hans Zimmer wiele razy powtarzał jakże dla niego niezwykle ważny jest to film i jakże osobista była dla niego współpraca przy nim. Dlatego też próbując wpasować się w ten podniosły ton i zważywszy, że wysoko cenię twórczość niemieckiego kompozytora zamierzam poinformować, jakże niezwykle dla mnie ważna i osobista jest ta recenzja. Tym samym już na wstępie chcę zaznaczyć, że stylem może się ona znacznie różnić od większości typowych recenzji. Też między innymi dlatego, że sam recenzowany score jest dość nietypowy, jak i towarzyszącemu jemu i filmowi zamieszanie. Niestety pisząc nietypowy nie mam na myśli oryginalny, a wręcz przeciwnie. Niniejsza trochę odmienna recenzja tyczy się niezwykle odtwórczej muzyki do jednego z najbardziej przereklamowanych filmów 2013 roku. I nie wiem czy już wspominałem jakże dla mnie ważna i osobista jest ta recenzja? A co za tym idzie jeszcze większy zawód.
Hans Zimmer jest często krytykowany, także przez moich kolegów redakcyjnych, za kampanie promocyjne i szum medialny towarzyszący jego kolejnym ścieżkom dźwiękowym. Sam jestem raczej powściągliwy od demonizowania tzw. komercjalizacji muzyki filmowej. Zwłaszcza, że nie dotyczy ona wyłącznie niemieckiego kompozytora, a można wręcz mówić o pewnym naturalnym procesie, jaki ma miejsce. Ponadto uważałbym też za pewnego rodzaju hipokryzję, będąc samemu miłośnikiem muzyki filmowej, krytykować napływ informacji, nawet w formie wywiadów, o niej. Tym bardziej, że sam Niemiec naprawdę potrafi z pasją opowiadać o swojej pracy i najnowszych score’ach. Dlatego też nie ukrywam, że wraz z premierą Rush byłem naprawdę ciekaw, co też Zimmer gotowy jest powiedzieć o tej ciekawej muzyce, czy też o procesie jej tworzenia. I kiedy ukazał się niby powiązany z filmem Rona Howarda wywiad, byłem lekko zdziwiony, kiedy nagle niemiecki kompozytor zaczął opowiadać o filmie 12 Years a Slave do którego podobno skomponował muzykę. Poza powtarzaniem, jakże ważny jest to film i uświadamianiem, jakże wielką tragedią i złem było niewolnictwo (nie wiedziałem, że kogoś na ten temat, pomijając jakiś margines społeczny, trzeba uświadamiać). Intrygujące było, jakże mało kompozytor wypowiadał się o samej muzyce. Ten wywiad nie był jednak wyjątkiem, a wręcz wstępem do wielkiego tournee promocyjnego film 12 Years a Slave, gdzie to Hans Zimmer powtarzał jakże ważny jest to film i że niewolnictwo jest złe. O samej zaś muzyce jaką niby na potrzeby tego ważnego filmu miałby skomponować, kompozytor mówił mało i raczej niechętnie, koncentrując się głównie na powtarzaniu jakże ważny jest to film i że niewolnictwo jest złe. Wręcz zastrzegał się, że dla dobra filmu i aby go nie przyćmić, nie zamierza reklamować tej kompozycji. Co też częściowo uczynił koncentrując się całkowicie na promocji samego filmu.
Wiele osób z przekąsem i pewną kpiną naśmiewa się, że Hans Zimmer lepiej się zna na „pijarze” niż muzyce filmowej. Zawsze byłem przeciwny tym pojawiającym się zarzutom. Tym bardziej, że swoją podniosłą i nachalną kampanię promocyjną filmu 12 Years a Slave Niemiec bardziej zniechęcał, niż zachęcał do jego obejrzenia.
Skoncentrujmy się więc na rzekomym obrazie brytyjskiego reżysera Steve’a Rodneya McQueena, który każe siebie nazywać identycznie jak wielkiego legendarnego amerykańskiego aktora. Brytyjski McQueen przez wiele lat kręcił filmy krótkometrażowe i etiudy, aż zadebiutował paradokumentem Hunger z Michael Fassbenderem za który od razu otrzymał nagrodę BAFTA. Chwilę później znowu się zrobiło głośno za sprawą kolejnego filmu z Fassbenderem, tym razem pt. Shame. Zaś trzecia współpraca obu panów, to właśnie omawiany 12 Years a Slave. Film ten oparty jest na wspomnieniach Solomona Northupa, ciemnoskórego, wolnego mieszkańca Nowego Jorku drugiej połowy XIX. wieku. Zwabiony ofertą pracy został podstępnie porwany, a następnie przewieziony na Południe, gdzie na plantacjach w Luizjanie spędził 12 morderczych lat jako niewolnik. I właśnie na tym nieszczęśliwym okresie z życia Northupa koncentruje się McQueen, nie zresztą jako pierwszy. Już w 1984 roku na potrzeby amerykańskiej telewizji ukazał się film pt. Solomon Northup’s Odyssey, który jednak przeszedł bez większego echa, czego naturalnie nie można powiedzieć o wersji z 2013 roku.
Dalej jednak nie do końca mogę zrozumieć co też takiego zainteresowało McQueena w tej historii? Fakt, motyw porwania wolnego mieszkańca Północy jest interesujący, podobnie jak i procesy jakie później Solomon Northup (jako znowu wolny człowiek) próbował wytoczyć swoim oprawcom. Jednak Brytyjczyk skoncentrował się całkowicie na okresie niewoli. Zresztą sam tytuł zdradza dokładnie całą fabułę filmu – 12 lat jako niewolnik. Solomon zostaje porwany, spędza 12 lat w niewoli i zostaje uwolniony i oto właśnie opowiedziałem ponad dwugodzinny filmy. Niestety nawet najbardziej poważna tematyka nie może zastąpić ciekawej fabuły, a tej w filmie McQueena jak na lekarstwo. Brytyjczyk stara się co prawda zastąpić te braki sporą dawką okrucieństwa, w którym to aspekcie prym wiedzie wszelkiej maści biczowanie. Jednak nadmiar przemocy i cierpienia sprawia, że zamiast współczucia pojawia się znudzenie. Sytuacji też nie ratuje bardzo statyczny główny bohater, który sprawia, że już jego oprawcy z demonicznym (może aż za bardzo) Michaelem Fassbenderem na czele wydają się ciekawsi.
Czytając i słuchając opinii Hansa Zimmera można było sądzić, że w przypadku 12 Years a Slave mamy do czynienia z najważniejszym i najwybitniejszym filmem w historii kinematografii, przy którym chociażby taki Citizen Kane Orsona Wellesa, jawi się jako przeciętniak kina klasy B. Oczywiście błędem byłoby też przeginać strunę w drugą stronę i zbyt mocno krytykować obraz McQueena. Nie jest to jakiś tragicznie zły film, tyle że niegodzien tego całego zamieszania i tych wszystkich nagród z Oscarem za Najlepszy Film na czele. W sumie Hans Zimmer ma rację nazywając 12 Years a Slave tzw. Anty-Django. W przeciwieństwie do filmu McQueena, ten od Tarantino posiada ciekawą fabułę, interesujących bohaterów, brak mu napuszenia ze wskazującym moralizatorskim palcem i na pewno posiada lepiej dobraną muzykę.
Naturalnie Hans Zimmer ma pełne prawo uważać 12 Years A Slave za Arcydzieło X Muzy. Mimo, że oczywiście się z taką opinią nie zgadzam i z nią polemizuję, to jednak nie zamierzam go krytykować za to, że się mu pewien film wielce spodobał i w niego uwierzył. Tym bardziej, że wierząc wywiadom, Hans Zimmer w samych superlatywach wspomina współpracę ze Stevem McQueenem, chwaląc przy tym Steve’a McQueena, za to że jest Stevem McQueenem (źródło: Magazyn Empire). W owych wywiadach niemiecki kompozytor wspominał też jak to przez wiele dni razem z brytyjskim reżyserem rozmyślali nad muzyką do 12 Years a Slave i jak powinna ona brzmieć. Taaaaaa…
Ja naprawdę nie chcę być złośliwy, ani nie chcę tutaj wyśmiewać i upokarzać Hansa Zimmera. Co więcej, o czym już wspominałem, to jest jeden z moich ulubionych kompozytorów, którego twórczość cenię niesamowicie wysoko. Ale jak tu nie być złośliwym i sarkastycznym, kiedy z jednej strony słyszymy o niezwykłym procesie twórczym, rozmyślaniu nad odpowiednią do filmu muzyką, a w efekcie otrzymujmy bezczelną kopię utworu Time z Inception powrzucaną jak popadnie do filmu?
W sumie każdy kto choć trochę miał do czynienia z twórczością Steve’a McQueena nie powinien być wielce zaskoczony oprawą muzyczną do 12 Years a Slave. Brytyjski reżyser ma dość specyficzne podejście do muzyki filmowej, które objawia się tym, że w jego filmach za score służy główny motyw z The Thin Red Line Hansa Zimmera. Dokładniej chodzi o słynny trzynutowy motyw z utworu Journey to the Line, który McQueen ze szczególnym umiłowaniem wykorzystuje we wszystkich dramatycznych momentach swoich filmów. Jest to tak osobliwe rozumowanie muzyki filmowej, że sam mam problemy z profesjonalnym opisaniem tego zjawiska. Niektórzy mówią o dziwacznym muzycznym fetyszu, czy wręcz obsesji. Bardziej wyrozumiali nazywają to muzyczną wrażliwością reżysera. Tak na marginesie, kiedy ja słucham na okrągło jednego utworu to nikt nie mówi o mojej muzycznej wrażliwości tylko nazywa mnie fanboyem.
W każdym razie chyba nietrudno się domyślić jak brzmi score do 12 Years A Slave?
Przy czym tym razem za temptrack nie posłużyła The Thin Red Line, a Inception. A dokładniej utwór Time ilustrujący końcówkę filmu Christophera Nolana. Sam utwór (bardzo dobry na marginesie) oparty jest zresztą na słynnym motywie z Journey to the Line i dlatego też zapewne McQueen zwrócił na niego uwagę. Gdyż jak już ustaliliśmy, wszystko co nie brzmi jak Journey to the Line nie podchodzi w rozumowaniu Brytyjczyka pod muzykę filmową.
O ile w przypadku Time można mówić o inspiracji…, nawiązaniu…, czy wręcz naleciałościach Journey to the Line, o tyle w przypadku ścieżki dźwiękowej do <12 Years A Slave można, a wręcz należy używać takich określeń jak kalka, zrzynka, czy najprościej KOPIA! Temat przewodni, który jest przypisany Solomonowi Northupowi to właśnie owa kopia. I naprawdę nawet Vincent van Gogh po 1888 roku usłyszałby, że ma do czynienia z przepisanym nuta w nutę utworem Time z Inception. Oczywiście jako, że mamy do czynienia z dramatem o niewolnictwie Zimmer troszkę zmienił aranżację tego motywu, rozpisał go ładnie na smyczki, zmienił trochę tempo i ogólnie go wyciszył. Na swój sposób muzyka ta ładnie oddaje los Solomona, przemieniając się w swoisty lament, wszystkich skutych w kajdany, poniżanych i cierpiących katusze niewolników. Sama melodia jest bardzo piękna i potrafi zadziałać na emocje, czy też jest w stanie wzruszyć. Tak samo jak i użycie głównie instrumentów smyczkowych w sytuacji, kiedy główny bohater jest skrzypkiem, jest więcej niż zrozumiałe. Jest tylko jeden problem – TO TIME Z INCEPTION!
Choćby niewiadomo jak się obrócić, jak przeanalizować, jaką ideologię do powstania motywu Solomona przypisać, nie da się zaprzeczyć, zataić, że słyszymy Time z Inception. I jest w tym problem, gdyż zamiast myśleć Solomonie Northupie, o dramacie niewolnictwa, widzimy Cobba (Leonardo DiCaprio) na lotnisku w Los Angeles. Co najwyżej można tylko się zastanawiać, czemu to Time takie ciche i bez wyrazu?
Sam zawsze byłem powściągliwy w demonizowaniu braku oryginalności w muzyce filmowej. Jednak w przypadku 12 Years A Slave skala braku oryginalności jest tak ogromna, że aż przerażająca. I może nie byłoby jeszcze nic złego w przepisaniu Time gdyby nie fakt, że ta kopia (temat Solomona) robi za jakieś około 80% tego score’u! Efektem czego ów motyw nie tylko drażni swoim brakiem oryginalności, ale jeszcze męczy swoją powtarzalnością. Naturalnie nie jest tak, że słyszymy go bez przerwy, zważywszy że obraz dość intensywnie operuje ciszą. Ale kiedy już owa cisza jest przerywana, to naturalnie pojawia się temat Solomona. Tak samo jak w swoich poprzednich filmach, tak i tutaj McQueen wykorzystuje rozwiązania harmoniczne z Journey to the Line we wszystkich dramatycznych i przejmujących momentach. Przez co w samym obrazie muzyka prezentuje się mniej więcej tak:
Cisza
Cisza
Cisza
30 Sekund do 1 minuty Temat Solomona
Cisza
Cisza
Cisza
30 Sekund do 1 minuty Temat Solomona
Cisza
Cisza
Cisza
30 Sekund do 1 minuty Temat Solomona
Cisza
Cisza
Cisza
…
To jest oczywiście mocno uproszczona analiza, ale mniej więcej tak się ten score prezentuje przez ponad 2 godziny trwania filmu. Ten score męczy swoją powtarzalnością, brakiem oryginalności i wtórnością. Tym bardziej jestem w stanie zrozumieć, dlaczego na oficjalnym soundtracku znalazło się miejsce na wyłącznie 4 minuty score’u Hansa Zimmera, a resztę zapełniły typowe dla tego typu kina piosenki o tym jak jest źle, albo o Bogu i nadziei. Z kompozycji Niemca możemy usłyszeć eleganckie, ale niezwykle króciusieńkie Washington, które brzmi twórczość Dario Marianelliego oraz omawianą kopię Time zatytułowaną Solomon.
Te zaledwie 4 minuty score’y na tej płycie zdają się być optymalne i jak najbardziej rozumiem dlaczego Hans Zimmer nie chciał wydać więcej tej muzyki. I tutaj niestety pojawia się główny problem, a także jeden z powodów, dlaczego w ogóle recenzuję ten score. Po za oficjalnym wydaniem ukazało się wydanie promocyjne, a na nim około 40 minut score’u. I tutaj niestety nie do końca rozumiem Zimmera. Z jednej strony w kampanii promocyjnej powtarza, że film jest najważniejszy, a nie jego muzyka itd. I byłbym to w stanie zrozumieć, tak samo jak i skopiowanie swojego słynnego motywu, ze względu na dobro i filmu i reżysera, który ma na jego punkcie obsesje. Ale skoro film jest najważniejszy i muzyka ma pełnić wyłącznie funkcję symboliczną i Hans Zimmer chce, aby mówiono wyłącznie o filmie, a nie o jego muzyce, to dlaczego ukazuje się to wydanie promocyjne, a sam score ubiega się o najważniejsze i najbardziej prestiżowe nagrody w biznesie filmowym? Nie ukrywam, że sam się w tej całej kampanii pogubiłem, ale jeżeli ktoś nie chce być na świeczniku, to się raczej nie ubiega o wszelakiej maści nagrody? Niestety odczytuję to jako pewną niekonsekwencję Zimmera, która może prowadzić, może do błędnych, ale jednak nieprzyjemnych nadinterpretacji: zwykły słuchacz kupujący soundtrack, może nie zrozumieć skomplikowanego zamysłu jaki stał za tym scorem, dlatego też nie wydajemy go. Ale już osoby zasiadające w jury poszczególnych nagród, ten zamysł najwidoczniej zrozumieją. Może i nie takie były intencje Hansa Zimmera, który sprawia wrażenie bardzo miłego człowieka. Ale niestety, chyba też nieświadomie, odtworzył pole do takich interpretacji, które w kontekście samego filmu są jeszcze bardziej rażące.
Tak więc skoro istnieje For Your Consideration Original Score to jestem w stanie zrecenzować całą pracę Hansa Zimmera, zarówno w konteście filmowym jak i albumowym. I w sumie jeżeli mam być całkiem szczery to nie wiem, gdzie ta muzyki wypada gorzej, czy w filmie, czy na płycie?
Jak już wiemy na score składa się w 80% niemrawa przeróbka Time pojawiająca się od czasu do czasu w filmie. I choć jak pisałem męczy swoją powtarzalnością, to jednak ze względu na dominującą w obrazie ciszę, otrzymujemy trochę czasu, aby od tego motywu odpocząć. Na płycie niestety już takich przerw nie ma, a więc trzeba być przygotowanym na około 30 minut wałkowania tego jednego i samego motywu. I choć melodia to piękna, to niestety łatwo się do niej zrazić, jeszcze ciągle bez ustanku tylko ją słyszymy. Chociaż i z tym słyszeniem to tak różnie bywa, gdyż tak naprawdę to słuchając tego albumu mało co się słyszy. Chyba ktoś chyba zbyt dosłownie potraktował określenie wyciszona muzyka, gdyż często tego soundtracku w ogóle nie słychać. Dopiero ustawiwszy maksymalną głośność można usłyszeć, że czasami coś tam jednak delikatnie pogrywa. I jak już uda nam się usłyszeć tę niesamowicie wyciszoną muzykę, to jest nią w większości przypadków (co za niespodzianka) temat Solomona.
Przy całej swojej krytyce wymierzonej w ten score, to jednak muszę przyznać, że jeden fragment i towarzysząca jemu muzyka jest naprawdę godna uwagi. Chodzi o Boat Trip To New Orleans, który jak sama nazwa dosłownie wskazuje ilustruje transport niewolników parowcem. Sam statek w filmie przedstawiony jest jak pożerająca ludzi bestia i dlatego też i muzyka jaką serwuje Hans Zimmer może zaskakiwać swoją brutalnością i drapieżnością. W sumie cały utwór jawi się jako bardzo udany i odważny eksperyment z mocną perkusją i wręcz ryczącymi fagotami. Niektórzy zarzucają tu Niemcowi kopiowanie słynnego już i aż zbyt mocno eksploatowanego motywu z Inception znanego też jako BRRRRRRRAAAAAWWWWRWRRRMRMRMMRMRMMMMM!!! Tutaj akurat byłbym ostrożny z krytyką niemieckiego kompozytora i zarzucaniem mu braku oryginalności. Chociaż warto też pamiętać, że podobne muzyczne eksperymenty, także pod względem brzmienia słyszeliśmy już nie raz od Jonny’ego Greenwooda.
Zarówno na płycie jak i w obrazie „Parowiec” pozytywnie zaskakuje, może aż za pozytywnie. Nie chcę aby to zostało odczytane jako nadmierne czepianie się i wyszukiwanie wad tej ścieżki dźwiękowej na siłę. Ale ta jedna wyrazista muzyczna scena wybija się aż tak bardzo na tle reszty tej niemrawej i nic nie wnoszącej oprawy dźwiękowej, że aż za bardzo się gryzie.
W sumie to ten film wcale by nie stracił, gdyby w ogóle nie było w nim muzyki. I to jest ostatni gwóźdź do trumny dla tego score’u, który nie spełnia swojego podstawowego zadania. Często trafiają się ścieżki dźwiękowe, które doskonale oddziaływają w obrazie, ale nie sprawdzają się jako osobne albumy. W przypadku 12 Years A Slave nawet o takim przypadku nie można mówić, gdyż ta muzyka w niczym nie pomaga obrazowi, nawet nie tworzy odpowiedniego klimatu, tylko jak już się pojawia to irytuje swoim brakiem oryginalności. Dlatego też jak wspomniałem operowanie samą ciszą, albo ograniczenie oprawy muzycznej do odgłosów klaskania, czy różnego stukania jak w przypadku utworów River Rafting Claps i Escape Sequence mogłoby już dać lepszy efekt. Można by też naturalnie skomponować od podstaw, bez temptracku i bez trzymania się tak kurczowo niego, oryginalny score, który pełniłby większą rolę w filmie. I nie zgodzę się, że tematyka filmu by na bardziej wyrazisty, czy też obecny score nie pozwoliła. Filmy poważniejsze, lepsze i o równie ciężkich, czy też cięższych tematach powstawały i miały pełne oprawy dźwiękowe i sami kompozytorzy też nie robili problemów z wydawaniem ich. Niech dla przykładu posłuży Schindler’s List Johna Williamsa. Zresztą nie trzeba też daleko szukać i wspominania już wiele razy The Thin Red Line zdaje się być jeszcze lepszym przykładem. Tyle, że to są wybitne prace, a 12 Years A Slave muzycznie podąża niestety donikąd.
Do tej pory nie do końca rozumiem jaki miało sens z angażowaniem Hansa Zimmer do tego projektu? Zatrudnić takiej klasy kompozytora, aby ten sam siebie skopiował? Patrząc na inne filmy Steve’a McQueena już inni kompozytorzy to robili, a w samym RCP na pewno znalazłoby się wielu, którzy tym bardziej by to potrafili. Dlatego też jeszcze bardziej boli, że przez muzyczną wrażliwość brytyjskiego reżysera zatracona została szansa na naprawdę dobry score. Niestety, choć bardzo bym chciał, nie można obarczyć całą winą Steve’a McQueena, gdyż w ostateczności to nie on skomponował (skopiował) tę muzykę. W pewnym sensie i z góry w kontekście filmu najmocniej przepraszam za ten zwrot, Hans Zimmer dobrowolnie dał się zniewolić narzuconemu mu temptrackowi. Nie wierzę, że nie mógł zaproponować Brytyjczykowi jakiejś alternatywy, innego muzycznego podejścia do tego filmu. Nie chcę i nie śmiem zarzucać Zimmerowi konformizmu, ale jak już nie raz w tej długiej recenzji napisałem, wtórność i brak oryginalności 12 Years A Slave są wręcz zatrważające. I boli to szczególnie ze względu na klasę kompozytora, który stworzył tyle wspaniałych score’ów do których chce się wracać i które doskonale oddziaływają w obrazie. W ogóle nie ma sensu, abym teraz się rozpisywał jak świetnym kompozytorem Hans Zimmer jest, gdyż swoją markę już dawno wyrobił i na stałe zapisał się w świecie muzyki filmowej. Tak też jeżeli szczególnie zależy nam na słynnym trzynutowym motywie to lepiej po raz kolejny sięgnąć po The Thin Red Line czy Inception. Nie tylko brzmi on tam lepiej, lepiej oddziałuje w obrazie, to jeszcze żadna z wymienionych prac nie składa się wyłącznie z niego. O 12 Years A Slave najlepiej zapomnieć i liczyć, że to ostatni film Steve’a McQueena do którego Hans Zimmer skomponował (skopiował swoją) muzykę.