Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Danny Elfman, Chris Bacon

Men in Black: International

(2019)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 27-06-2019 r.

Rok 2019 nie zasłynie jako najlepszy dla wszelkiej maści letnich blockbusterów – w szczególności tych będących sequelami znanych i cenionych filmowych marek sprzed lat. W panoramę wielkich rozczarowań wpisuje się również najnowsza odsłona Men In Black zatytułowana International. Już po trzecim epizodzie wiadomym było, że zarówno podejście twórców, jak i obsada będę musiały ulec zmianie. Za kamerą spin-offowego projektu stanął więc Felix Gary Gray – autor sukcesu ósmych Szybkich i wściekłych, a do odtworzenia głównych ról zaangażowano będących ostatnio na fali, młodych (i nie tylko) aktorów: Chrisa Hemswortha, Tessę Thompson i Liama Neesona. O ile ten ostatni wydawał się tylko wisienką na torcie, to skutecznie podsycany dobrą kampanią reklamową, głód widzów, kierowany był na sprawdzony w trzeciej odsłonie Thora, duet aktorski. Niestety nawet i wygłodniała, rządna wrażeń widownia, nie potrafiła przetrawić tego, co fanom serii Men In Black zgotowali scenarzyści. Fabuła rozpisywana na kolanie, czerstwe dialogi (w które ponoć ingerowali sami aktorzy) i liczne problemy w postprodukcji… To wszystko przesądziło o fatalnym efekcie końcowym MiB: International. Krytyka nie szczędziła gorzkich słów, a kiepska frekwencja w kinach dała przekonanie, że nieprędko doczekamy się kolejnych filmów z tej serii.



Aczkolwiek jeden element tej w sumie niepotrzebnej produkcji spisał się całkiem nieźle. Mowa o ścieżce dźwiękowej do stworzenia której, tradycyjnie już, zaangażowany został Danny Elfman. Amerykański twórca nigdy nie ukrywał swojego przywiązania do rzeczonej serii. Jeszcze w roku 1996, kiedy mierzył się z oprawą do pierwszych Facetów w czerni, mówił o tej produkcji jako o pastiszu kina szpiegowskiego z lat 6o. i 70., rzuconym w ciasne objęcia totalnie zwariowanej fantastyki. I takie też inspiracje przelewał na karty partytur, dając nam z jednej strony bardzo klasycznie rozpisaną melodykę i muzykę akcji, z drugiej natomiast całą gamę elektronicznych, współczesnych brzmień. Oczywiście w miarę podejmowania się kolejnych części przygód agentów J i K, paleta brzmień ulegała drobnym przeobrażeniom. I tak oto druga odsłona uciekała bardziej w stronę syntetycznych form muzycznego wyrazu, podczas gdy „trójka”, z racji przeniesienia akcji do lat 60., wyraźnie wracała do oldschoolowych metod. Teraz, kiedy zarówno okoliczności jak i obsada uległy znacznej rotacji, można się było spodziewać większych zmian zarówno w stylistyce, jak i wymowie pracy. Czy Danny Elfman dokonał takowych?



Szkopuł w tym, że nie. Można powiedzieć, że po bardziej organicznym i „tradycyjnym” Men In Black 3 wracamy do bardziej intensywnego epatowania wszelkiej maści elektronicznymi brzmieniami. Nie stanowi to wielkiego zdziwienia w świetle informacji, jakie wypłynęły na kilka miesięcy przed premierą, że Elfmana ma wspomóc jego dotychczasowy aranżer, Chris Bacon. Modne ostatnio wysługiwanie się stałymi współpracownikami w celu kupienia sobie większej ilości czasu na realizację bardziej inspirujących projektów, dotknęło również Elfmana. Mimo zapewnień o swoim wielkim przywiązaniu do Men In Black, efekt końcowy świadczy, że jednak nie do końca była w nim wola i chęci wyniesienia International na nowy poziom muzyczno-filmowej rozrywki.



Owszem, pozostanie przy klasycznym zestawie tematów można wytłumaczyć pedanterią, z jaką Elfman podchodzi do zarzucania melodycznych pomostów, ale mimo wszystko razi brak nowych pomysłów. O ile bowiem skromny, nie rzucający się w ucho temat przypisany agentce M czyni pewną różnicę względem poprzednich odsłon serii, o tyle pozostali bohaterowie kompletnie zostali w tym rozrachunku pominięci. Nie zmieniają się również formy, w jakie Elfman i Bacon wlewają poszczególne rozwiązania ilustracyjne. Wypracowywane przez lata schematy znajdują tu swoje ujście, jakby czekając na chwilę, kiedy autor muzycznej serii zechce po cichu wycofać się na „z góry upatrzone pozycje”. Wysłużenie się w tym celu swoim współpracownikiem doskonale zamazało ewentualne rozbieżności stylistyczne, jakie mogłyby powstać po angażu zupełnie nowego kompozytora. Ale nawet i w tak rozgotowanej już zupie można rozpoznać smaki, które zachęcać będą do skosztowania tego dania.


Zacznijmy od tego że temat przewodni jest tak nośnym tworzywem i tak plastycznym w swojej konstrukcji, iż wykorzystanie go po raz czwarty nie rodzi tutaj poczucia przesytu. Można mieć pewne obiekcje co do siermiężności jego wykorzystania – braku odwagi w urabianiu tej melodii na potrzeby nowych okoliczności, ale nie zmienia to doskonałej funkcjonalności kreowanych na jego bazie utworów. Wracający temat relacji między agentami również ma swoją rację bytu, choć dopiero w końcówce tego widowiska. Cała reszta wydaje się zatem sukcesywnym odtwarzaniem narzuconych wcześniej standardów. Również tych dającym kompozytorom przyzwolenie do szczelnego wypełniania filmowej przestrzeni. Tak intensywne opisywanie przygód agentów H i M, z jednej strony utrzymuje pewną dynamikę, tworząc przeświadczenie o intensywności filmowego doświadczenia. Z drugiej natomiast ma inny, praktyczniejszy wymiar – łatania pewnych fabularnych głupot wypływających z kiepskiego scenariusza. I tak oto częste zmiany lokacji wymuszają na twórcach ścieżki dźwiękowej sygnalizowanie tego w sferze aranżacyjnej. Pustynne klimaty odbijają się więc na prowizorycznie zaznaczanej etnice, ubarwiając jednocześnie paletę brzmień. Nie łudźmy się jednak, że w filmie będzie to wszystko należycie wyeksponowane. Współczesne standardy robią swoje i z misternie tkanej, aranżacyjnej szaty, odznaczają się tylko te najbardziej pstrokate kolory – rozłożone po panoramie przestrzennej, elektroniczne sample.



Mimo wszystko to wystarczy, aby wzbudzić chęć sięgnięcia po album soundtrackowy. Wydany nakładem Sony Classical doczekał się nawet fizycznego odpowiednika, co w tych czasach nie jest sprawą aż tak oczywistą. Zgromadzona na krążku, niespełna 55-minutowa selekcja utworów, to w zupełności wystarczająca (miejscami nawet przytłaczająca) prezentacja najbardziej znaczących fragmentów intensywnej ilustracji Elfmana i Bacona. Intensywnej, ale i dającej sporo frajdy z odsłuchu. Oczywiście o tyle, o ile nie będzie dla nas przeszkodą kolejne wchodzenie do tej samej już rzeki.



Już pierwsze minuty dają przekonanie, że o jakiejkolwiek rewolucji nie będzie tu mowy. Ewolucja również będzie stała pod wielkim znakiem zapytania. Wątpliwości rozwieje środkowa część albumu, gdzie najwięcej zadzieje się w kwestii etnicznego dopowiadania znanych już od lat treści. Ciekawostkę stanowi kwestia aranżacyjna w rozłożeniu na wydarzenia fabularne. O ile bowiem cała sekwencja rekrutowania Molly i jej fascynacji tajemniczą organizacją okraszona jest solidną porcją elektroniki, o tyle kiedy już na dobre wkraczamy w główny wątek widowiska, inicjatywę zaczyna przejmować orkiestra. I to tutaj najprędzej odnajdą się miłośnicy oldschoolowego stylu Elfmana obijającego się pomiędzy klasyką kina szpiegowskiego, a finezją w prowadzeniu muzycznej narracji zarezerwowaną dla filmów Burtona. Szkoda tylko, że intensywność tego doświadczenia dosyć szybko wywołuje przesyt. Połączony z ogólną stagnacją w sferze tematycznej może być właśnie tym czynnikiem, który przesądzi o nikłej chęci ponownego zmierzenia się z tym albumem.



No ale postawić na półce nie zaszkodzi – szczególnie, kiedy jest się ortodoksyjnym fanem, a w kolekcji są już trzy poprzednie ścieżki dźwiękowe do Facetów w czerni. Co zaś się tyczy samej kompozycji, to przyznam szczerze, że odebrałem ją bez większych emocji. Nie nastawiałem się na niewiadomo jaką rewolucję brzmieniową, ale po cichu liczyłem na przynajmniej symboliczną rotację tematyczną. W zamian otrzymałem solidną porcję rozrywki okupionej wewnętrzną walką i stale powracającym pytaniem – po co tracę na to czas, skoro wszystko to już było? No właśnie… Po co?

Inne recenzje z serii:

  • Men In Black
  • Men In Black 2
  • Men In Black 3
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze