Wykonanie symultaniczne muzyki do takiego klasyka, jakim są Gwiezdne Wojny powinno być wydarzeniem, do którego przykłada się szczególną wagę – tak od strony organizacyjnej jak i wykonawczej. Niedawno w czterech polskich miastach mieliśmy okazję uczestniczyć w długo wyczekiwanym Star Wars in Concert. Jakie były nasze wrażenia?
Zacznijmy od tego, że od jakiegoś już czasu jako redakcja praktykujemy metodę porównawczą. Jeżeli koncert wykonywany jest więcej niż dwa razy, zawsze staramy się porównywać te wykonania na początku i w finalnej odsłonie. Do Krakowa udał się więc Wojtek Wieczorek z Markiem Łachem, dla których Gwiezdne Wojny to nie tylko pasja. To styl życia. Bardziej powściągliwy Tomasz Goska z jeszcze mniej obytą w kwestiach tego gwiezdnego uniwersum, małżonką, wybrali się na ostatnie, warszawskie wykonanie Nowej Nadziei. Zacznijmy więc od początku.
Marek Łach: Czy jest jeszcze ktoś, kto nie widział Gwiezdnych wojen? Może i tak. A czy wśród internautów odwiedzających nasz portal znalazłby się taki, który Gwiezdnych wojen jeszcze nie słyszał? Wątpliwe. Najsłynniejszy, najbardziej ikoniczny i rozpoznawalny hit muzyki filmowej wreszcie zagościł w Polsce w koncertowej wersji symultanicznej.
Kultowe dzieło George’a Lucasa to z pewnością film wielokrotnego użytku, który doskonale nadaje się jako widowisko z muzyką wykonywaną na żywo. Z inicjatywy organizatora w październiku tego roku odbyły się w naszym kraju cztery takie wydarzenia (w Krakowie, Wrocławiu, Gdańsku i Warszawie). To oraz ceny biletów przyczyniło się chyba do skromnej frekwencji na seansie w krakowskiej Tauron Arenie. Znana bardzo dobrze naszym czytelnikom hala widowiskowa w wielu sektorach była po prostu wyludniona, co po raz kolejny potwierdza tezę, że aktualnie tylko marka Festiwalu Muzyki Filmowej gwarantuje sukces frekwencyjny na imprezach w konwencji symultanicznej. Pamiętny „live in concert” Poszukiwaczy zaginionej arki, który odbył się na Tauron Arenie ponad dwa lata temu, wysoko zawiesił poprzeczkę, jeśli chodzi o wykonanie na żywo twórczości Johna Williamsa. Wówczas z muzyką hollywoodzkiego maestra zmagała się – i to z wybitnym rezultatem – Sinfonietta Cracovia; tym razem przyszła kolej na Prażan.
Wojtek Wieczorek: Jeśli ktoś podczas koncertu muzyki filmowej spodziewa się, że wszystko będzie brzmiało identycznie jak na albumie, zawsze będzie wychodził z takich wydarzeń srogo rozczarowany. Niemniej jednak prezentacja płytowa danego soundtracku, to obok punktów synchronizacyjnych w filmie standard, do którego można przyrównywać wykonanie orkiestry. Co do samej synchronizacji nie można mieć zastrzeżeń, bowiem bliska była perfekcji. Jedynie na samym początku koncertu muzycy zdawali się spóźniać o pół sekundy, jednak biorąc pod uwagę ich nienaganną punktualność w dalszej części filmu, zaczynam przypuszczać, że to może być moje złudzenie. Na końcach paru utworów pojawiających się tuż przed długimi sekwencjami bez muzyki, dyrygent pozwolił sobie na fermaty – zabieg ten pozwolił muzyce pełniej wybrzmieć, pozostając bez wpływu na ogólną synchronizację z obrazem i efektami dźwiękowymi.
[TECHNOBEŁKOT]
Można by się natomiast nieco przyczepić do niektórych sekcji i balansu między nimi – zapewne jest to kombinacja samej gry muzyków, jak i ogólne miksu. W wielu momentach trąbki zagłuszały resztę sekcji dętej, która grała jakby „na pół gwizdka”. Zwłaszcza waltorniści zdawali się mieć pewne problemy z poszczególnymi partiami – nic dziwnego, wszak zarówno opanowanie gry na tym instrumencie, jak i partie, którymi potraktował muzyków John Williams w Gwiezdnych Wojnach, cechuje wysoki stopień trudności. I o ile nie można powiedzieć, że położyli koncert lub fałszowali, o tyle jednak wyraźnie odstawali od sekcji trąbek. Kontrast ten zmniejszył się w drugiej części koncertu, a zwłaszcza ostatnich kilkunastu minutach filmu, zaczynając od drugiej części bitwy o Yavin – solo waltorni było wręcz zaskakująco silne i porywające. Zarazem dominacja trąbek uczyniła kilka „stingerów” rozsianych sporadycznie po partyturze jeszcze ostrzejszymi, a przez to ciekawszymi.
Podobnie niewyważona była sekcja perkusyjna – o ile werble przykuwały najwięcej uwagi, bo w przeciwieństwie do albumu, nie ginęły w miksie i były ładnie uwypuklone, o tyle o obecności kotłów wiedziałem tylko dlatego, że mam każdą nutę wypaloną na płatach czołowych i ciemieniowych. Ich solo podczas bitwy o Yavin praktycznie nie istniało, a szalone szarże w scenie z Tuskenami brzmiały nad wyraz ślamazarnie.
Werbel nie był jedyną rzeczą, która została „przykryta” innymi sekcjami podczas prezentacji albumowej, a która tutaj wyszła na pierwszy plan. W wielu momentach szybkie przebiegi smyczków i dętych drewnianych wybrzmiały z niespotykaną ostrością, niestety, odbyło się to nieraz kosztem świetnych partii blach.
Również mise-en-bande było nieco rozpraszające – co prawda nie jest to z mojej strony zarzut ani krytyka, ale raczej luźna ciekawostka, że liczne szumy i różnice w brzmieniach poszczególnych dialogów pozwalają zgadywać, że do pokazu została „surowa” kopia przed ostatecznym miksem dźwięku przygotowana do wydania Blue-Ray z 2011 roku. Być również kwestia miksu zaważyła nad faktem, że Prażanie nie pokusili się o wykonanie muzyki z kantyny w Mos Eisly – jeśli jednak nie miks,to zapewne bardzo specyficzna instrumentacja i mocne poszatkowanie utworów w filmie musiało stanąć na przeszkodzie.
[KONIEC TECHNOBEŁKOTU]
Odrobinę „czepialską” uwagą może być to, że w parę momentów Prażanie zagrali dość zachowawczo – na przykład scenę słynnego, podwójnego zachodu słońca, co jest szansą o tyle zmarnowaną, że w pierwszej połowie filmu jest jedyną oprócz napisów początkowych sceną, w której muzyka ma cały film dla siebie, nie musząc walczyć o miejsce z efektami dźwiękowymi i dialogami. Jednak im dalej w las, tym było lepiej, w drugiej części koncertu muzycy wyraźnie się rozegrali i wycisnęli ile się dało z kolejnej sekwencji, w której obraz poddawał się muzyce, czyli sceny rozdania medali i napisów końcowych.
Fot. JVS Group
Marek Łach: I tak widowisko dobiegło końca, utwierdzając nas po raz kolejny w przekonaniu, że muzyczny rajd po historii muzyki symfonicznej, zafundowany widzom czterdzieści lat temu przez Johna Williamsa, wciąż wytrzymuje próbę czasu. Od Korngolda po Strawińskiego; od Mendelssohna po Wagnera – rzadko kiedy dziedzictwo muzyki poważnej miało okazję tak skutecznie i efektownie przedrzeć się do popkulturowej codzienności. Czy „Star Wars In Concert” zmienia coś w recepcji tego niekwestionowanego arcydzieła? Zapewne nie – interpretacja Prażan to kawał rzetelnej roboty, która oddaje sprawiedliwość ścieżce Williamsa, ale która nie pozostawia odbiorcy w osłupieniu, jakie zapewnili krakowscy symfonicy przy okazji przygód Indiany Jonesa w 2016 roku. Z drugiej strony, czy w temacie Star Wars Episode IV: A New Hope można powiedzieć coś nowego? To pytanie pozostawiamy czytelnikom.
Zacznijmy od tego, co rezonuje w przypadku eventów od JVS już od dłuższego czasu. Mimo życzeniowego myślenia, muzyka filmowa w Polsce jest w dalszym ciągu niszą. Tworzenie wielkiego wydarzenia audiowizualnego aż w czterech lokacjach w moim odczuciu mija się z celem. A żywym tego przykładem jest frekwencja w poszczególnych miastach. O ile warszawski Torwar udało się zapełnić w 2/3, to już inne miejsca, gdzie wykonywano Gwiezdne Wojny raziły pustkami. Niewątpliwie wpływ na to miała również cena biletów zaczynająca się od dolnej granicy 150zł. Promując wydarzenie, jako widowisko rodzinne, organizatorzy powinni uwzględnić takie wydatki (częstokroć niemałe) w swoim cenniku. Inną kwestią jest, że popularyzacja wykonań symultanicznych i kierowanie promocji w stronę widowiska (seansu) z dodatkiem muzyki na żywo, troszkę wypacza idee pokazu „live in concert”. Przykładem niech będą wielkie kolejki do stoisk z popcornem i colą, zakłócanie koncertu mlaskaniem i siorbaniem, głośne komentowanie, a w finalnym efekcie taka sytuacja, która niespodziewanie wylądowała mi pod nogami przez niefrasobliwość siedzącej przede mną osoby.
Strzelający pod nogami popcorn idealnie podsumowuje kwestię wychodzenia z muzyką filmową do mas. Choć i tak kultura odbioru w porównaniu do Potterów wykonywanych na żywo była znacznie większa. Podczas suity z napisów końcowych tylko nieliczni opuszczali halę!
Ja opuściłem warszawski Torwar z przeświadczeniem, że było to całkiem przyjemne i udane słuchowisko, któremu od strony wykonawczej i akustycznej niewiele brakowało do pełni szczęścia. Owszem, Prascy Symfonicy miewali chwilę słabości, które najbardziej wyraźnie odnotować można było w zakresie sekcji dętej blaszanej, ale nie dosłyszałem się rażących błędów, czy też wypaczeń oryginału. Trudno również podzielić opinię Wojtka na temat miksu. W moim odczuciu na taki odbiór mogło mieć wpływ wiele czynników takich, jak stopień zapełnienia sali, czy miejsce gdzie słuchało się koncertu. Jeżeli chodzi o Torwar, to całość prezentacji, łącznie z miksem wydaje się znaczącym krokiem na przód w stosunku do wcześniejszych wykonań live organizowanych przez JVS Group. Jedyne czego można żałować, to tego, że nikt jednak nie pokusił się o próbę wykonania na żywo fragmentów z kantyny Mos Eisley. To byłoby coś!
Nie ukrywam, że byłbym zainteresowany kolejnymi odsłonami Gwiezdnych Wojen prezentowanymi na żywo podczas seansu. Zmierzenie się z Imperium kontratakuje czy też Mrocznym widmem byłoby w moim odczuciu ciekawszym doświadczeniem i przeżyciem audiowizualnym. Jeżeli takie przedsięwzięcia są w planach JVS Group, to moim zdaniem powinni oni przemyśleć strategię ich organizowania i promowania. Dwie lokacje i przystępniejsza polityka cenowa w zupełności wystarczyłoby, aby zapełnić audytorium.