Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.

Odyseja muzyczna 2007 – relacja z koncertu!

Marek Łach | 21-04-2022 r.

I znów muzyka filmowa zawitała w Krakowie… Stolica Małopolski ma szczęście, to już trzeci w ciągu ostatnich dwóch lat, duży koncert poświęcony temu specyficznemu repertuarowi, i to koncert dotykający owego gatunku muzycznego z nieco innej niż oba poprzednie strony. Pierwszy z nich, który odbył się w połowie ubiegłorocznego sezonu koncertowego (luty 2006), był popisowym rajdem po najsłynniejszych hollywoodzkich tematach muzycznych, od Williamsa po Bernsteina. Parę miesięcy temu, z okazji 750-lecia lokacji Krakowa, do miasta przybył sam Ennio Morricone i wykonał wraz z rzymską orkiestrą fragmenty swoich partytur na Rynku Głównym. Tym razem, na słuchaczy i gości Filharmonii czekała niezwykła mieszanka.

Do Krakowa zawitała trzecia edycja Odysei Muzycznej, wraz ze Straussowską orkiestrą Obligato, grupą solistów, oraz repertuarem łączącym zarówno kompozycje związane bezpośrednio ze światem kinematografii, jak i utwory z nieco szerszego, choć pokrewnego tematycznie kręgu. Znalazło się miejsce tak dla symfonicznej muzyki instrumentalnej, dla znanych i lubianych piosenek filmowych, jak wreszcie dla kilku kawałków musicalowych (choć za sprawą kinowych adaptacji, również z centralnym motywem koncertu związanych). Repertuar okazał się być bardzo eklektyczny i nakierunkowany na rozmaite gusta dość zróżnicowanej wiekowo widowni; sądząc po entuzjastycznych owacjach na koniec, każdy uczestnik w trakcie trwania przeszło 3-godzinnego widowiska znalazł coś dla siebie.

Specyfiką Odysei Muzycznej, zgodnie z zapowiedziami organizatorów, obok muzyki jako takiej, okazała się efektowna oprawa wizualna całości, całkiem zgrabnie wpasowana w dystyngowane mury krakowskiej filharmonii. Był to więc przede wszystkim spektakl różnobarwnych świateł, tak lubianych na współczesnych imprezach artystycznych skierowanych do szerszej publiki. Każdy solista otrzymał dodatkowe wsparcie od mistrzów oświetlenia, każdy kolejny utwór opatrzony został osobnymi efektami wizualnymi, choć oczywiście mało fantazyjne wnętrze filharmonijnej sali nie pozwoliło na bardziej spektakularne zabiegi w tej materii. Było zatem grzecznie, bez narzucania się i odrywania uwagi od muzyki jako takiej.

A czego można było oczekiwać po samej muzyce? Oprócz standardowego symfonicznego instrumentarium (z podkreśleniem roli fortepianu), na scenie zagościła również perkusja, która znalazła dla siebie rolę w energicznych piosenkach Can’t Help Falling in Love, My Heart Belongs to Daddy, czy w znakomitym Strange (Libertango) Piazzoli. Gwiazdami wieczoru zostali wreszcie wykonawcy partii wokalnych, dominujących na przestrzeni koncertu – spośród których tak panie (moja faworytka: urocza Ewa Romaniak), jak i panowie szybko zaskarbili sobie sympatię widowni. Takiego repertuaru nie można było zmarnować.

Przechodząc do opisu koncertu jako takiego, zaznaczę już na wstępie, że skupiam się poniżej na najważniejszych moim zdaniem jego fragmentach z punktu widzenia miłośnika muzyki filmowej. Nie chcę za bardzo się rozdrabniać, bo przecież czytanie analizy track by track nikomu nie zastąpi wysłuchania utworów na żywo, niemniej podzielę się paroma swoimi spostrzeżeniami.

Star Wars – Main Title – Po krótkim wstępie pod postacią Also Sprach Zarathustra Richarda Straussa (słyszeć ten utwór w sali filharmonijnej to dla mnie za każdym razem przygoda – żadne nagranie nie gwarantuje takiej siły kotłów), wielkie otwarcie w formie, a jakże, najsłynniejszej chyba filmowej fanfary wszechczasów. Utwór Johna Williamsa to z pewnością kompozycja dla wykonawców dość trudna i niestety zdarzyło mi się już słyszeć ją w znacznie lepszych wersjach. Trudno powiedzieć, co tym razem nie wypaliło, czy to wina akustyki, czy mniejszego niż w oryginale zespołu, czy nieodpowiedniej interpretacji – w każdym razie Main Title muzykom za bardzo nie wyszło. Po tym małym rozczarowaniu na szczęście było już coraz lepiej.

Nella Fantasia / Malena – Mistrz Morricone w pierwszej części koncertu pojawił się w dwóch odsłonach: Nella Fantasia to wokalna wersja Gabriel’s Oboe z Misji, z dołożonymi przez Sarah Brightman słowami, i choć trudno nie podejść do takiego przedsięwzięcia nieco sceptycznie, to efekt okazał się bardzo przyzwoity. Jak zresztą pokazała niedługo później Malena, orkiestra pod batutą Jerzego Sobeńko bardzo dobrze radzi sobie z liryką Włocha, zaś sopran Krystyny Tyburowskiej zgrabnie i elegancko wpasował się w nastrój i wymowę genialnego oryginału. Inchini Ipocriti e Disperazione z Maleny z kolei wyszło naprawdę znakomicie – utrzymany w klimacie Felliniego marszyk nie stracił nic ze swojej urody, podobnie zresztą jak i dalsza część tej bardzo apetycznej kompozycji. Duży plus.

Moon River – wielki klasyk spod pióra Henry’ego Mancini z jego słynnej ścieżki do Śniadania u Tiffany’ego. Trochę ckliwa, ale uroczo niewinna piosenka w oryginale śpiewana przez Audrey Hepburn (ach!), tutaj w nieco odmiennej interpretacji Iwony Tober zabrzmiała bardzo sympatycznie i nie straciła chyba ducha oryginału. Na żywo słyszałem ten utwór pierwszy raz, wrażenia jak najbardziej pozytywne.

Legends of the Fall – The Ludlows – Wielki utwór Hornera i kilka zmian w stosunku do oryginału. Otóż porzucono pierwotny rajd po tematach poszczególnych bohaterów, ograniczając się do kilku następujących po sobie aranżacji fortepianowego tematu Samuela oraz epickiego tematu rodziny; cóż, ten drugi to mój ulubiony temat Hornera, więc na zmianę tę nie mogę narzekać, zwłaszcza że w ciągu pięciu minut skondensowano to, co według mnie w oryginalnym utworze najlepsze. Pojawiło się też kilka drobnych korekt orkiestracyjnych, przez co niektóre aranżacje nabrały bardziej intymnego wyrazu – w każdym razie całość nie straciła ani trochę ze swojego piękna.

Pirates of the Carribean: The Curse of the Black Pearl – Uff, tego obawiałem się najbardziej, prawdę mówiąc, nie wierząc, że można z tej muzyki faktycznie coś wycisnąć. A tu niespodzianka! Dyrygent uraczył słuchaczy przekrojową suitką przez muzykę z pierwszej części, od szantowej solówki skrzypcowej, poprzez efektowny Medallion Calls (ten wyszedł znakomicie!) oraz fragment rockowej muzyki akcji (tu było gorzej, choć zapewne z powodu brzmienia samej kompozycji), dochodząc do pobudzającej adrenalinę serii aranżacji głównego tematu filmu. Byłem naprawdę pod wrażeniem, brzmiało to moim zdaniem o wiele, wiele lepiej niż oryginał Badelta, co tylko potwierdza tezy, że po wyrzuceniu syntezatorów i przeorkiestrowaniu muzyki (przydałoby się jeszcze wzbogacenie ścieżki perkusyjnej, bo koncertowe wykonanie pokazuje, jak biedna ona jest), pewne fragmenty tej partytury niosą ze sobą duży potencjał. Chyba największa niespodzianka wieczoru.

The Last of the Mohicans – Main Title – Klasyk, którego w Krakowie można nieraz usłyszeć nawet na otwartym powietrzu, płynący z głośników rozstawionych na Plantach przez indianopodobnych osobników. Perkusyjna introdukcja zabrzmiała na koncercie dość nieprzekonująco (przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, cóż to może być), wejście tematu jednak to już zupełnie inna bajka i sprawdzająca się dobrze w muzycznej liryce orkiestra Obligatio nie zawiodła, choć mocy wersji oryginalnej czy wersji McNeely’ego wykonanie to bez wątpienia nie miało. W każdym razie, utwór Jonesa ma tę unikalną cechę, że o ile tylko zachowa się jego symfoniczny charakter, brzmi dobrze pod każdą batutą i w każdej sytuacji – czego potwierdzeniem tylko jest opisywany tu koncert.

The Lord of the Rings: The Two Towers – Nikogo nie trzeba chyba przekonywać, jak skomplikowana i wymagająca jest muzyka Howarda Shore do trylogii Tolkiena i zapewne niejeden miał wątpliwości, czy kompozycja ta, bez gigantycznego zaplecza wykonawców znanego z oryginalnego nagrania, będzie brzmiała odpowiednio. Odyseja Muzyczna po części uspokoiła te obawy. Zagrana suita zabrzmiała naprawdę przyzwoicie, choć trochę nierówno. O ile kolejne aranżacje tematów Rohanu i Białego Jeźdźca (niezmiennie coś genialnego) wypadły bez zarzutu, to orkiestrowej mocy zaczęło brakować przy marszu Entów na Isengard – ta świetna sekwencja akcji wymaga po prostu większego zespołu i choć obyło się bez błędów czy niedociągnięć, to uniesień wersji oryginalnej oczywiście nie udało się odtworzyć. Niemniej także i tutaj stawiam plusa, bo mimo ograniczeń technicznych, udało się zachować ducha muzyki Shore’a i dużą część jej klasy. Poza tym, usłyszeć LOTR na żywo – nie do zapomnienia.

Limelight – Chaplina 95% ludzi pamięta tylko jako komika, a był on jednocześnie kompozytorem zdolniejszym od dużej części współczesnej zgrai pseudoartystów, okupujących górne półki hollywoodzkiego rzemiosła. Oscarowe Światła rampy to najlepszy przykład jego umiejętności i olbrzymiego wyczucia tak kina, jak i subtelnych technik muzycznej narracji. Wyrafinowana liryka tematu z tego filmu oparła się na przepięknej skrzypcowej solówce – i brawa dla solisty orkiestry Obligatio, bowiem wywiązał się ze swojego zadania naprawdę imponująco. Możemy zachwycać się melodyką Hornera czy epiką Jonesa i Shore’a, jednak moim cichym bohaterem wieczoru jest właśnie Chaplin ze swoim cudownie nostalgicznym, prostym tematem – równie wzruszającym, jak w oryginale (który gorąco polecam). Wspaniała muzyka filmowa.

Gladiator – Zbliżamy się powoli do finału, ale po drodze jednak jeszcze sam Hans Zimmer i jego słynna partytura do historycznego (fachowcy mogą dodać cudzysłów) fresku Ridleya Scotta. Suita wyszła raczej nierówno – klimatyczne Progeny bez zarzutu, piękny temat otwierający The Battle trochę anemicznie, ale ciekawie (zupełnie inaczej, aniżeli w oryginale), znakomicie Earth, ale już niezbyt satysfakcjonująco sama bitwa. Muskularna muzyka akcji bowiem zamieniła się niestety w kontrolowany chaos, gdzie instrumenty dęte zagłuszyły resztę orkiestry. Niestety, ciężki to materiał do wykonania, wymagający bardzo specyficznego podejścia i chyba jednak mało koncertowy. Podczas gdy więc liryka zabrzmiała z klasą, to akcja pozostawiła sporo, sporo do życzenia.

Moulin Rouge – The Show Must Go On – Wreszcie, efektownym utworem grupy Queen w genialnej aranżacji Craiga Armstronga i z udziałem wszystkich wykonawców, na dodatek zbisowanym po brawach publiczności, niedzielna Odyseja Muzyczna 3 zakończyła się…

…i można ją z pewnością uznać za udane przedsięwzięcie. Powyższy wybiórczy wykaz utworów został sporządzony pod konkretnym kątem – chciałem przede wszystkim przyjrzeć się, jak na żywo, w wykonaniu polskiej orkiestry, brzmi instrumentalna muzyka filmowa, stąd taka jej dominacja w powyższych opisach. Do Moon River mam z kolei olbrzymi sentyment, nie mogłem sobie go więc odpuścić. Generalnie jednak także i pozostałe, pominięte przeze mnie utwory, jak chociażby I Want to Spend My Lifetime Loving You z Maski Zorro, czy Dumka na dwa serca z Ogniem i mieczem miały swoje wyraźne pięć minut i chociaż jakością nie doścignęły być może oryginałów, mogły się niewątpliwie podobać.

Koncert zatem oceniam pozytywnie, zwłaszcza że jego twórcy postawili przed sobą niezwykle ambitne, jak na polskie realia zadanie. Kilkakrotnie w trakcie jego trwania zostałem mile zaskoczony i trzy godziny minęły mi z pewnością szybko. Publiczność, jak sądzę, z widowiska wyszła również zadowolona, a brawa, jakie otrzymali Piraci z Karaibów pokazują tylko, że świadomość muzyki filmowej w narodzie nie jest tak zerowa, jak mogłoby się wydawać. Seria hitów, przystępnych dla każdego.

Na zakończenie chciałbym serdecznie podziękować pp. Jolancie i Rafałowi Suder za możliwość uczestniczenia w tym wydarzeniu i bardzo sympatyczną współpracę.

Autor zdjęć: Rafał Suder

Najnowsze artykuły

Komentarze